Kiedy
zapoznałam się z terminami moich egzaminów na aurora, trochę się podłamałam.
Był już kwiecień, a pierwszy z nich, teoretyczny czyli najgorszy, wypadał w
pierwszym tygodniu maja. Nie miałam na nic czasu. Kiedy miałam na popołudnie do
pracy, wstawałam z samego rana i aż do wyjścia uczyłam się formułek, zaklęć i
innych przydatnych rzeczy. Po powrocie do domu, bo tak mogłam nazywać zakon,
jadłam szybki posiłek i zaszywałam się w swoim pokoju ponownie zanurzając się w
nauce. Syriusz pewnego razu powiedział, że chyba podmienili mnie z Lily, kiedy
na jednym z patrolów na Pokątnej, który razem odbywaliśmy, ciągle pod nosem
mruczałam najróżniejsze regułki i definicje. Oberwało mu się wtedy bardzo
mocno, gdyż przez kilka dobrych minut okładałam go pięściami. Bardzo pomocna
okazała się Marlena, która wieczorami przepytywała mnie sprawdzając moją
wiedzę. Lydia za to, zadawała mi pytania znienacka oczekując niemalże
natychmiastowej odpowiedzi.
Wieczór
trzynastego kwietnia wcale nie różnił się od poprzednich. No może poza tym, że
tego dnia na naukę wybrałam sobie salon zamiast pokoju czy biblioteki. Na
dzisiaj miałam zaplanowane powtórzenie eliksirów i ich składników. Zawsze byłam
z nich przeciętna. Musiałam nieźle się natrudzić, żeby zdać owutemy na powyżej
oczekiwań. Tęsknym wzrokiem zatem patrzyłam na Marlenę i Franka Longbottoma,
którzy grali w czarodziejskie szachy. Za każdym razem kiedy oddawałam się tej
czynności, Ethan przerywał czytanie Proroka Wieczornego i upominał mnie, że
powinnam się uczyć. Z ociąganiem wracałam wtedy do eliksirów.
Moje wybawienie
pojawiło się szybciej niż mogłam się tego spodziewać. Powtarzałam właśnie
półgębkiem ingrediencje eliksiru wiggenowego, regenerującego zdrowie, kiedy
ktoś wszedł do salonu. Nie zwróciłam na to jednak uwagi, półleżąc na sofie z
księgą na brzuchu.
- Dorcas, nie
poznaję cię. Chyba przez całe siedem lat nie uczyłaś się tyle co przez ostatnie
dwa tygodnie – powiedział zamiast powitania James opadając na fotel obok mnie.
Ethan siedzący
najbliżej zaczął się śmiać, a ja zaszczyciłam obu mężczyzn jedynie ponurym
spojrzeniem. Nic więcej nie mówiąc, wróciłam do gapienia się w sufit i
powtarzania materiału. Nie dane mi było wykonywać te zajęcie, gdyż ktoś
zamachał mi dłonią tuż przed twarzą. Usiadłam prosto rzucając pytające
spojrzenie Potterowi.
- No w końcu!
– zawołał uradowany. – Chciałem ci dać osobiście, chociaż Lily nalegała by
wysłać sową – uśmiechnął się smutno podając mi kremową kopertę. Chwyciłam ją
pośpiesznie. Złotym atramentem napisane było moje imię i nazwisko. Rozdarłam
papier, a moim oczom ukazało się zaproszenie, na którym dwa gołębie siedzące na
gałęzi trzymały w dzióbkach obrączki.
„Lilyanne Evans wraz z Jamesem Potterem mają
zaszczyt zaprosić Dorcas Meadowes wraz z osobą towarzyszącą na uroczystość
ślubną, która odbędzie się dnia pierwszego maja o godzinie dwunastej w Dolinie
Godryka. Prosimy o listowne potwierdzenie swojej obecności”
Moje brwi
powędrowały ku górze. Uśmiechnęłam się szeroko patrząc na Rogacza.
- Oczywiście,
że będę! – zawołałam odrzucając księgę z eliksirami na bok. Uwielbiałam
imprezy, przyjęcia. A ślub to już w ogóle impreza na całego! Szkoda tylko, że
panna młoda była takim upiorem i już w tym momencie wiedziałam, że raczej będę
jej unikać. Od naszej kłótni nie odzywałyśmy się do siebie. James z Syriuszem
oczywiście pytali mnie co się wydarzyło, ale zbywałam ich. Niech Evans sama się
pochwali jaką jest wspaniałą osobą. Nie potrzebowałam jej już w swoim życiu.
Tak jak Mary, który nie raczyła odpowiedzieć na żaden z moich czterech listów.
Udowodniły tym, że mnie nie potrzebują, więc po co ja mam potrzebować ich?
Jakoś sobie poradzę, zawsze musiałam. Nie bez powodu znalazłam się w
Slytherinie.
*
Uwielbiam ten
czas, kiedy szara i bura zimna ustępuje miejsca świeżej i ciepłej wiośnie. I
tak stało się to bardzo późno, bo był już koniec kwietnia. Z zadowoleniem więc
wstałam i wyjrzałam za okno. Drzewa wypuściły małe, zielone listki. Trawa
nabrała żywszego koloru, a czasem nawet można było zauważyć mlecze. Wszystko
pączkowało.
Znalazłszy się
na dworze głęboko odetchnęłam. Powietrze było cudowne, jeszcze trochę mroźne, z
powodu wczesnej pory, ale czuć już było te ciepło. Na moich ustach pojawił się
szeroki uśmiech. Od kiedy znalazłam się w Ameryce, a później w Anglii bardzo
brakowało mi słonecznej pogody jaka była w Hiszpanii. Zdecydowanie należę do
osób ciepłolubnych.
Ministerstwo
jak zwykle było pełne ludzi. Każdy się gdzieś spieszył i miałam wrażenie, że
nikogo nie obchodzi nadchodząca wiosna. Dzisiaj nawet nie skorzystałam z windy
tylko udałam się schodami. Nie miałam ochoty czekać, bo były naprawdę spore
kolejki. Miałam dzisiaj tak dobry humor, że droga do biura zleciała mi w
sekundę i nim się obejrzałam byłam o kilka kroków od mojego stanowiska.
- Cześć,
kochani – przywitałam się promiennie patrząc po znajomych. Lydia tylko
wywróciła oczami. W sumie od jakiegoś czasu miałam straszne wahania nastrojów i
raczej zawsze były to te negatywne. Potrafiłam się cały dzień do nikogo nie
odzywać, żyjąc we własnym świecie, następnego dnia za to warczałam na każdego
kto mi się nawinął. Podejrzewałam, że było to spowodowane zbyt wielkim
natłokiem wiedzy. Czułam się jakbym była co najmniej jakimś omnibusem. Ciągle
przed oczami miałam zaklęcia, eliksiry i zastanawiałam się jak można je
wykorzystać.
Wtem z
zamyślenia wyrwało mnie nagłe pojawienie się bukietu konwalii. Zdziwiona
spojrzałam na kwiatki wydając z siebie jakiś dziwny odgłos, który przyciągnął
uwagę moich przyjaciół. Oni także wyglądali na zaciekawionych.
- Łaaał,
dostałam kwiatki – zaśmiałam się. Ten ktoś naprawdę trafił w mój dzień. W innym
przypadku nie zwróciłabym na nie większej uwagi. Wyczarowałam wazon i
napełniwszy go wodą włożyłam do niego kwiaty.
- Od kogo? –
zainteresował się Potter rozglądając się po sali. Wzruszyłam tylko ramionami.
To był jego ostatni dzień w pracy. Pojutrze miał się odbyć jego ślub, więc
musiał się dobrze przygotować. Choć miałam wrażenie, że James wcale nie ma
ochoty siedzieć w domu i słuchać pisków i krzyków Lily. W sumie sama też bym
nie chciała.
- Tam jest
jakiś liścik – powiedział Syriusz wskazując na mały zwitek pergaminu. Chwyciłam
go pospiesznie i rozwinęłam. „Miłego dnia, Dorcas” brzmiała wiadomość.
Zmarszczyłam nos w zamyśleniu.
- Nie ma
podpisu… A charakteru pisma też nie rozpoznaję – mruknęłam lekko zawiedziona.
Lubiłam wszystko wiedzieć. Wszelkie anonimy sprawiały, że chciałam się
dowiedzieć kto jest ich nadawcą. Z zamyślenia wyrwało mnie, i to dosłownie,
uciekanie małej karteczki. Podążyłam wzrokiem, aby zobaczyć kto się za tym
znajduję.
- Łapo… - ten
jednak zignorował mnie czytając świstek, aby po chwili przybrać minę mędrca.
- A ja
rozpoznaję ten charakter pisma – odpowiedział w zamyśleniu podnosząc wzrok i
patrząc gdzieś w przestrzeń. Momentalnie po moim ciele przebiegły dreszcze i
wlepiłam oczy w Blacka.
- To na pewno
Minister Magii! – zawołał uradowany, a ja o mało nie spadłam z krzesła ze
śmiechu.
- Na Merlina,
Black, ale ty jesteś głupi – powiedziałam śmiejąc się nadal z Lydią i Jamesem.
Moje stosunki
z Łapą można byłoby określić jako dobre. Nadal byliśmy dla siebie złośliwi, ale
w śmieszny sposób. Rozmawialiśmy ze sobą na różne przyziemne tematy i o dziwo
nie kłóciliśmy się. Wspólne patrole nie były już takie męczące, ale za to
śmieszne i wesołe. Można powiedzieć, że było dobrze. Czułam się jakbym znowu była
w szóstej klasie, z tym wyjątkiem, że Hogwart zamienił się w Ministerstwo Magii
tak jak zaczęły zmieniać się osoby, które coś dla mnie znaczą.
Niestety było
to dorosłe życie i brak w nim było sielanki. Zło panoszyło się wszędzie nie
bacząc na zniszczenia czy śmierć. Mój tok myślenia był zupełnie inny niż kilka
lat temu. Musiałam mieć na uwadze, że wysłano za mną list gończy. Od
nieszczęsnych wydarzeń na Pokątnej nic mi się złego nie przytrafiło, ale wiele
osób ostrzegało mnie bym uważała. Starałam się stosować do tych rad, ale było
to niekiedy bardzo trudne.
- Sektor
dwudziesty B, alarm pięćdziesiąt siedem, Hogsmeade! Sektor dwudziesty B, alarm
pięćdziesiąt siedem, Hogsmeade! – Nadawany komunikat przerywał dźwięk syren.
Głos Jacoba był tak donośny, że nie dało się go zignorować.
Śmiechy
ustały. Biuro Aurorów było podzielone w określony sposób, aby w razie alarmu
można było się łatwo połapać. Aurorów było stu. Sala była podzielona na
określone sektory. Drugie słowo z alarmu mówiło ilu czarodziejów jest potrzebnych,
zaś litera alfabetu oznaczała, z którego sektora. Przykładowo ja znajdowałam
się w sektorze sto A, pięćdziesiąt A, trzydzieści B, dwadzieścia B, dziesięć C
i pięć B. Było to dość pogmatwane, ale w razie nagłego wypadku nie trzeba było
wyczytywać wszystkich nazwisk, co zajęłoby wieki, tylko Szef ogłaszał sektor.
Druga część
wypowiedzi była poleceniem i oznajmieniem zarazem. Alarmów było około
sześćdziesięciu, jak na razie. Trzeba je było wykuć na pamięć i nigdy nie
zapomnieć. Pięćdziesiąt siedem został stworzony dość niedawno i oznaczał atak
śmierciożerców.
Dwadzieścia
osób natychmiast podniosło się z miejsc biegiem udając się w kierunku wyjścia,
gdzie czekał już Bradley. Doskonale znałam procedury, w końcu byłam z nimi na
bieżąco. Mieliśmy stworzyć pięcioosobowe grupy, gdzie każda aportuje się w inne
miejsce, aby napastnicy nie byli w stanie wszystkich naraz obezwładnić.
Byłam na samym
końcu. Czułam jak zaczyna mnie brać lekki stres. To była pierwsza tego typu
akcja w mojej karierze. Adrenalina już zaczęła huczeć mi w uszach. Co chwila
przestępując z nogi na nogi patrzyłam jak już druga grupa znika. Natychmiastowa
aportacja była możliwa dzięki zdjęciu zaklęć ochronnych w wybranym miejscu w
razie nagłego wypadku.
- Uważajcie na
Meadowes. Wykorzystanie jej jako przynętę będzie naprawdę głupie – z rozmyślań
wyrwał mnie głos Jacoba. Zwracał się on do trzech mężczyzn. Dopiero teraz
zdałam sobie sprawę, że byliśmy ostatnią grupą, a oprócz mnie, znajdowali się w
niej Lydia, Syriusz, James i Ethan. Sens słów szefa dotarł do mnie dopiero po
chwili. No tak. Byłam poszukiwana.
- Wrzeszcząca
Chata – dodał, a ja poczułam jak czyjaś ręką ściska się na moim nadgarstku.
Świat zaczął wirować, a nogi oderwały mi się od podłogi. Po chwili poczułam
znowu podłoże. Na szczęście zachowałam równowagę.
Potrząsnęłam
głową, aby oczyścić umysł. Znajdowaliśmy się przed starym rozlatującym się
budynkiem, w którym zawsze podczas pełni krył się Remus. Byłam tu tylko dwa
razy w życiu, ale te miejsce nie kojarzyło mi się przyjemnie.
Zobaczyłam
unoszący się nad wioską dym i stłumiony odgłos walki. Moi towarzysze także
zastygli z uniesionymi różdżkami. Ja nie miałam tego nawyku. Pośpiesznie
uniosłam dłoń, a ten gest wybudziłby ich jakby z transu. Musiałam się jeszcze
tak wiele nauczyć.
- Załóż kaptur
i schowaj włosy – mruknął w moim kierunku Syriusz oczy utkwiwszy w ścieżce
prowadzącej do centrum wioski. James z Ethanem ruszyli przodem, a tuż za nimi
szła Lydia czujnie rozglądając się na boki. Przyszło nam ochraniać tyły.
Pośpiesznie wykonałam jednak polecenie Łapy zarzucając czarny kaptur od szaty
na głowę. Po chwili uświadomiłam sobie, że mogłabym się rzucać w oczy jasnym
kolorem włosów, które w słońcu prawie świeciły.
Black puścił
mój nadgarstek i ruszył do przodu, a ja równo z nim. Bacznie obserwowałam
otoczenie, co chwila oglądając się do tyłu. Teoretycznie mogli podejść nas z
każdej strony. Ale w tej części wioski było spokojnie. Jak dla mnie zbyt
spokojnie. Chyba wolałabym, aby wyskoczył jakiś śmierciożerca, bo nie bałabym
się wtedy, że zostanę zaatakowana z zaskoczenia.
- Znak! –
krzyknął Ethan wskazując na niebo, na którym migały na przemian złote i
czerwone iskry. Był to sygnał z prośbą o natychmiastową pomoc. Czym prędzej
cała nasza piątka pobiegła niezwłocznie w tamtą stronę trzymając różdżki w
pogotowiu.
Grupa
dziesięciu aurorów, z których dwóch leżało oszołomionych na ziemi, została
otoczona przez ponad tuzin śmierciożerców. Zaklęcia miotały się we wszystkie
strony. W ostatnim momencie James odepchnął Lydię na bok, aby nie dostała
oszałamiacza, który rykoszetem odbił się od tarczy. Śmierciożercy na twarzach
mieli maski, więc nie byłam w stanie nikogo zidentyfikować, ani po wyglądzie,
ani po głosie. Zapanowało takie zamieszanie, że miałam wrażenie jakby wciągnęło
mnie tornado. Z racji tego, że pojawiliśmy się nagle, chłopakom udało się
powalić dwóch przeciwników.
Cała czwórka
szybo odnalazła się w swojej roli i rzucali zaklęciami na prawo i lewo. Stałam
jak spetryfikowana. Wszystko działo się bardzo szybko. O tyle o ile znałam mnóstwo
użytecznych zaklęć bałam się użyć, któregoś z nich bojąc się, że trafię w
swojego. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że praca aurora jest naprawdę
ciężka.
- Meadowes,
uważaj! – krzyknął jakiś męski głos, a ja instynktownie wyczarowałam przed sobą
tarczę. Uczyniłam to w ostatnim momencie, gdyż czerwony grot odbił się i wybił
okna w pobliskim budynku.
Przez ułamek
sekundy śmierciożercy zamarli, a potem odwrócili się w moim kierunku, kilku ruszyło w moją stronę posyłając we mnie
zapewne jakieś mordercze zaklęcia. Jedyne co mogłam robić to wyczarowywać przed
sobą coraz to nowe i silniejsze tarcze. Mimo wszystko moc zaklęć sprawiła, że
odrzuciła mnie kilka kroków w tył, a kaptur zsunął mi się z głowy. Jeżeli ta
cała banda debili mi zaraz nie pomoże, stanie się zaraz ze mną coś złego.
Musiałam coś wymyślić. Do mnie dopadło trzech, może czterech, ale reszta także
z kimś walczyła
- Demanium –
mruknęłam tuż po wyczarowaniu tarczy. Momentalnie wokół mnie zaczął unosić się
szary, nieprzejrzysty dym. Pośpiesznie rzuciłam na siebie zaklęcie kameleona.
Miałam dosłownie kilkanaście sekund, aby wymyślić coś, zanim wpadną na to, aby
wytropić mnie zaklęciem. W głowie miałam kompletną pustkę. Strach paraliżował
zdrowe myślenie. Nagle słychać było trzaski towarzyszące deportacji. Teraz
tylko pytanie, czy to moi uciekli, czy śmierciożercy.
- Dorcas! –
dobiegł mnie głos Lydii. Dym zdążył już opaść, ale nadal miałam na sobie
zaklęcie kameleona. Drobna postać McKinnon podążała mniej więcej w moim
kierunku. Machnęłam na siebie różdżką czując jak od czubka głowy, aż po same
stopy rozlewa się na mnie przyjemne ciepło. Rozejrzałam się próbując rozeznać
się w tym, co się wydarzyło.
Na ziemi
leżało kilku ludzi. Byli wśród nich śmierciożercy jak i aurorzy. Musieli się
przestraszyć ostatniej grupy, która przybyła, gdyż teraz na środku drogi stało
chyba piętnastu czarodziejów, więc deportowali się, bo i tak nie mieliby szans.
Okolica dookoła nie prezentowała się zbyt ciekawie. Niektóre dachy płonęły,
szyby były powybijane, a w niektórych ścianach były dziury. Pośpiesznie
podeszłam do Lydii, która teraz rozmawiała z jakąś czarownicą. Jeżeli dobrze
pamiętam była to Emmelina Vance, która należała także do Zakonu Feniksa.
- To był
Samuel Magnum! – powiedziała wzburzona kobieta zaciskając dłonie w pięści.
Wyglądała na naprawdę bardzo zdenerwowaną. Kiedy stanęłam obok czarownic
dopiero odetchnęłam z ulgą. To było straszne stać tak w środku zamieszania. A
jeszcze gorsze było, kiedy to na mnie przerzucił się cały gniew zamaskowanych.
Z każdym dniem siła i potęga zła mnie przytłaczała. Czułam się jak trzcina,
która złamie się przy najlżejszym podmuchu wiatru.
- Bradley nie
poinformował was o możliwości zajścia czegoś takiego? – zapytała Lydia kątem
oka przyglądając mi się badawczo jakby chciała sprawdzić czy jestem cała.
Czułam się dobrze, ale policzek szczypał mnie lekko.
- Oczywiście,
że powiedział! – Emmelina prychnęła gniewnie. – Chodzi o to, że Samuel to
skończony idiota i oczywiście zapomniał o takim szczególiku… Dorcas, masz
rozcięty policzek – dopiero teraz chyba zauważyła moją obecność. Momentalnie
moja dłoń powędrowała do twarzy. Pod palcami poczułam coś mokrego. Kiedy
spojrzałam na nie, całe były ubrudzone w szkarłatnej mazi.
Nagle,
zupełnie jakby znikąd zjawił się Ethan. Trudno było odczytać wyraz jego twarzy.
Usta miał ściśnięte, a oczy niespokojne. Nie wiedziałam czy był zły, czy może
zdenerwowany.
- Ministerstwo
wysłało już odpowiednie oddziały, powinni zaraz tutaj być. Dorcas ma
natychmiast wracać do Ministerstwa – powiedział szybko ciągle przyglądając się
grupce, która kręciła się wokół powalonych czarodziei. Najbardziej wstrząsnęła
mną ostatnia informacja jaką przekazał. Przecież nie byłam chyba, aż tak
beznadziejna, że będą chcieli mnie wyrzucić. Serce zaczęło mi szybciej bić. Nie
chciałam odchodzić, dopiero zaczynałam lubić te pracę. Emmelina oddaliła się,
ale jej oczy nadal ciskały błyskawice. Nie chciałabym być teraz w skórze tego
Samuela.
- Ale jak to?
– wydukałam ściągając na siebie wzrok Croopera. Momentalnie zmarszczył brwi, a
wyraz jego twarzy stał się jeszcze bardziej zacięty. Czy on też uważał, że nie
nadaję się na aurora?
- Cassy, co Ci
się stało w policzek? – zapytał przybierając troskliwy ton. Zupełnie wytrącił
mnie z równowagi. Ja tutaj martwię się czy zachowam posadę, a ten pyta się co
mi się stało. Nim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, gdy uniósł różdżkę i machnął
w kierunku mojej twarzy. Uniósł brwi, a jego ręka znieruchomiała.
- No co? –
warknęłam zirytowana. Przeniosłam spojrzenie na Lydię, która wyglądała na
równie zaniepokojoną co Ethan. Przyłożyłam dłoń do rany, która powoli zaczynała
mnie boleć coraz mocniej. Ku mojemu zdziwieniu policzek był nadal cały lepki od
krwi. Przycisnęłam mocniej rękę, gdyż miałam wrażenie, że szkarłatnej mazi jest
coraz więcej. Ponad ramieniem McKinnon zobaczyłam Blacka zmierzającego w naszą
stronę szybkim krokiem. Nie wyglądał na zadowolonego. Przypominał mi raczej
wściekłą osę, która zaraz kogoś użądli.
- Dorcas, co
ty tutaj jeszcze robisz? Miałaś by… Co ci się stało w policzek? – ton jego
głosu z wściekłego zmienił się w zaniepokojony z domieszką ciekawości. Jeżeli
jeszcze jedna osoba przyjdzie i zapyta co mi się stało w policzek to chyba nie
wytrzymam, wyjdę z siebie i stanę obok.
- Może mnie ktoś
w końcu naprawić? Nie będę celować na oślep… - mruknęłam zirytowana, z cichym
sykiem odsuwając ubrudzoną dłoń od twarzy. Lydia zrobiła się cała blada,
odwróciła się na pięcie i pośpiesznie oddaliła mrucząc coś pod nosem. Ethan z
Syriuszem wyglądali tylko nieco lepiej.
- Próbowałem
już – powiedział Crooper widząc jak Łapa unosi różdżkę celując we mnie. – Musi
to być jakieś czarnomagiczne zaklęcie.
Cudownie.
Takie trudno było wyleczyć, jeśli nie wiedziało się jak dokładnie działa.
Widocznie musiało mnie tylko musnąć, a resztę przyjęła na siebie tarcza. Nie
dość, że wypadłam najgorzej ze wszystkich, dodatkowo chyba jako jedyna
odniosłam poważniejsze rany niż dostanie odbitym oszałamiaczem. Obrzuciłam
mężczyzn krótkim spojrzeniem i obróciłam się w miejscu, a już po chwili
znalazłam się w Ministerstwie Magii. Każdy schodził mi z drogi, zapewne widząc
w jakim stanie jest moja twarz. Dobrze, że nie mogłam siebie zobaczyć, bo
byłaby możliwość omdlenia. Jak burza wtargnęłam do Biura Aurorów i niemalże
przeleciałam przez salę, aby w końcu znaleźć się w gabinecie szefa. Bez
zbędnych ceregieli wparowałam do środka tym samym zderzając się z Emmeliną.
- Na Merlina,
Meadowes, czemu jeszcze nie jesteś w Mungu? – zapytał wyraźnie przerażony
Bradley. Spojrzałam na niego jakby się urwał z księżyca. Przecież tak
koniecznie chciał mnie widzieć u siebie.
- Miałam się u
szefa pojawić – mruknęłam zirytowana krzywiąc się, co tylko powiększyło mój ból
i syknęłam cicho. Rana piekła mnie coraz mocniej, a krew spływająca mi po
twarzy, kapała teraz na kołnierz szaty.
Bradley
wzniósł oczy ku górze i wypchnął mnie z gabinetu prowadząc w stronę wyjścia.
Nie zabrakło oczywiście zaciekawionych, a zarazem przerażonych spojrzeń, które
skupiały się na mnie. Musiałam wyglądać naprawdę koszmarnie, gdyż świadczyły o
tym miny innych.
- Vance
opowiedziała mi w skrócie co się stało. Banda gnomów, a ostrzegałem ich –
warknął zły mężczyzna prowadząc mnie do wind. Prawdopodobnie prowadził mnie do
miejsca, w którym będę mogła teleportować się bezpośrednio do Świętego Munga.
Aportacja bezpośrednio z biura, byłaby bardzo nierozsądna, gdyż paru czarodziei
musiało by potem na nowo zakładać zaklęcia obronne. Lepiej tego uniknąć.
Cieszył mnie jedynie fakt, że jak na razie Bradley nic nie wspomniał o tym, jak
źle się spisałam. Mam nadzieję, że wyśle mnie jeszcze na jakieś akcje w teren.
Nie zniosłabym wiecznej pracy w papierkach.
- Nie wyślę
Cię na razie w teren. Twoje patrole z Blackiem i McKinnon zawieszam do czasu
egzaminów – powiedział zupełnie jakby czytał w moich myślach. Jęknęłam w duchu.
Oznaczało to bowiem, że cały maj będę uziemiona w biurze. Moje i tak już
przesiąknięte rutyną dni, staną się jeszcze bardziej monotonne.
Nic nie
odpowiedziałam i już po chwili znalazłam się w pomieszczeniu wyglądającym na
recepcję. Pomieszczenie było tak białe, że aż mnie oślepiło. Od tej
teleportacji zaczynało mi się już robić niedobrze. Do tego rana, ani trochę nie
przestała krwawić i poczułam się trochę słabo. Pielęgniarka, która znalazła się
znikąd, musiała chyba to zauważyć, bo chwyciła mnie za łokieć, aby złapać w
razie upadku. Zdenerwowało mnie to, bo byłam jeszcze w stanie sama utrzymać się
na nogach.
Czas jakby
nagle przyspieszył. Nie docierał do mnie sens słów wypowiadanych przez pielęgniarkę
i Bradley’a. Podążyliśmy długim korytarzem i znalazłam się w innym
pomieszczeniu. Czułam się jakbym wypiła co najmniej trzy butelki Ognistej Whisky.
Dostrzegając kozetkę, pośpiesznie na niej usiadłam. Podparłam się rękoma, bo
nagle niebezpiecznie się zakołysałam, tym samym ukazałam zebranym swoją twarz.
Zimne powietrze owiało rozcięcie, a ja skrzywiłam się lekko.
- Działanie
czarnej magii – dobiegł mnie nieznany męski głos. Uchyliłam powieki by zobaczyć
do kogo należy i o mało co nie zleciałam z łóżka. Jego twarz znajdowała się tuż
przed moją. Zamrugałam kilkakrotnie próbując dojść do siebie.
- Czy może pan
coś z tym zrobić? Zaczyna mi się robić słabo… - warknęłam sucho. Było to bardzo
niegrzeczne z mojej strony, ale w końcu chciałam poczuć ulgę, a od tego
magomedycy są, nie od paplania.
- W jaki
sposób doszło do zdarzenia? – zapytał, a ja stłumiłam w sobie prychnięcie.
-
Prawdopodobnie zaklęcie odbiło się od tarczy i musnęło rykoszetem –
wyrecytowałam zaciskając zęby.
- Jak brzmiało
zaklęcie tarczy?
- Protego,
Protego Totalum, Protego Horriblis, Defensione Summus, Defensione Maxima… -
mówiłam powoli starając sobie przypomnieć w jakiej kolejności ich używałam.
Zarówno
magomedyk jak i Bradley wyglądali na zaciekawionych. Dopiero moje mordercze
spojrzenie przypomniało temu pierwszemu co ma zrobić. Podał mi błękitny eliksir,
który wypiłam duszkiem nawet nie pytając co to jest. W każdym razie chyba
podziałał, bo miałam wrażenie, jakby krew już nie ciekła.
- To musi być ciąć zawsze… - mruczał pod nosem uzdrowiciel.
Nic z tego nie zrozumiałam. Co to jest ciąć zawsze? Nigdy nie słyszałam o czymś
takim, a tym bardziej o zaklęciu. Spojrzałam na Jacoba, ale chyba także nie
miał pojęcia o co chodzi. Magomedyk celując różdżką w mój policzek cały czas
mruczał coś pod nosem w różnych językach. Usłyszałam francuski, później
hiszpański. Mężczyzna powtarzał ciąć
zawsze w różnych językach.
- Sectum,
sectum, scetum… - przywołał do siebie starą księgę łaciny i zaczął ją wertować.
– Zawsze, no jak jest zawsze…
- Semper –
odparłam doznając nagłego olśnienia. Chodziłam na łacinę w Hogwarcie, biorąc ją
jako dodatkowy przedmiot. Wolałam ją niż numerologię czy jakieś inne bzdety.
Nigdy jakoś nie przykładałam się do tych zajęć, ale w pamięć zapadła mi
historyjka, w której mężczyzna w dowodzie miłości wypalił sobie napis Semper Fidelis, czyli zawsze wierny, na
klatce piersiowej. W tamtym momencie niezmiernie śmieszyła mnie głupota tego
czarodzieja. Dostałam nawet dodatkową pracę domową, gdyż nauczycielka poczuła
się urażona, bo zaczęłam się śmiać w głos.
- Uczyłaś się
łaciny? – zapytał zaciekawiony Bradley. Stał tuż za lekarzem, zaplatając ręce
na klatce piersiowej.
- Do piątej
klasy – mruknęłam wymijająco. Tylko, żeby sobie nie pomyślał, że znam ten
język, bo tak nie jest. Oczywiście jakieś pojedyncze słówka się zdarzą, no i
zaklęcia, bo to najbardziej mnie ciekawiło. Nie miałam także ochoty opowiadać
jakże zabawnej historyjki o zakochanym głupcu.
Później poszło
już wszystko bardzo łatwo. Magomedyk znalazł odpowiednie zaklęcie cofające
skutki Sectumsempry, bo te właśnie mnie drasnęło. Nawet krótko nam o nim
opowiedział. Należało do czarnej magii i było zakazane przez Ministerstwo
Magii. Poprawnie rzucone powoduje, że na ciele ofiary pojawiają się liczne
rozcięcia, sączy się z nich krew, którą da się tylko zatamować odpowiednim
eliksirem ważonym osiemnaście dni. Oczywiście mężczyzna powiedział jako
ciekawostkę, że człowiek umiera po kilku godzinach od ugodzenia, więc jeżeli
nie miało się gotowego eliksiru pod ręką śmierć była gwarantowana.
- Będę miała
bliznę? – zapytałam kiedy już miałam wychodzić. To martwiło mnie najbardziej. Okropna
szrama szpecąca moją twarz. Dobrze wiedziałam, że zaklęcia czarnomagicznej
zazwyczaj zostawiają po sobie ślad.
- Jesteś wilą?
– zapytał uzdrowiciel, a ja miałam wrażenie, że temperatura mojej krwi
podniosła się o kilka stopni.
- Ćwierć –
ucięłam krótko, poprawiając go.
- Magia wili
jest specyficzna. Nie pozwala ona na brzydotę, ani jakiekolwiek oszpecenie.
Zwykłemu czarodziejowi zostałaby zapewne lekko widoczna biała kreska, u wili
znika od kilku do kilkunastu dni. Inaczej ma się hybryda, bo tam
znika po dwunastu godzinach, jeśli osiągnęło się apogeum wilyzmu, ale hybrydy są zupełnie pokręcone i ciężko to zrozumieć.
Pozbierałam
szczękę z podłogi i wyszłam z pomieszczenia mając pustkę w głowie. To wile mają
jakąś specjalną magię? Mężczyzna mówił tak szybko i takie dziwne rzeczy, że nie
właściwie nie dotarł do mnie sens jego słów. Mniejsza z tym. Ważne, że nie będę
miała blizny, bo mój wilyzm mnie uleczy, cokolwiek to znaczy.