wtorek, 4 czerwca 2013

Rozdział dwunasty: Alarm, alarm!

Kiedy zapoznałam się z terminami moich egzaminów na aurora, trochę się podłamałam. Był już kwiecień, a pierwszy z nich, teoretyczny czyli najgorszy, wypadał w pierwszym tygodniu maja. Nie miałam na nic czasu. Kiedy miałam na popołudnie do pracy, wstawałam z samego rana i aż do wyjścia uczyłam się formułek, zaklęć i innych przydatnych rzeczy. Po powrocie do domu, bo tak mogłam nazywać zakon, jadłam szybki posiłek i zaszywałam się w swoim pokoju ponownie zanurzając się w nauce. Syriusz pewnego razu powiedział, że chyba podmienili mnie z Lily, kiedy na jednym z patrolów na Pokątnej, który razem odbywaliśmy, ciągle pod nosem mruczałam najróżniejsze regułki i definicje. Oberwało mu się wtedy bardzo mocno, gdyż przez kilka dobrych minut okładałam go pięściami. Bardzo pomocna okazała się Marlena, która wieczorami przepytywała mnie sprawdzając moją wiedzę. Lydia za to, zadawała mi pytania znienacka oczekując niemalże natychmiastowej odpowiedzi.
Wieczór trzynastego kwietnia wcale nie różnił się od poprzednich. No może poza tym, że tego dnia na naukę wybrałam sobie salon zamiast pokoju czy biblioteki. Na dzisiaj miałam zaplanowane powtórzenie eliksirów i ich składników. Zawsze byłam z nich przeciętna. Musiałam nieźle się natrudzić, żeby zdać owutemy na powyżej oczekiwań. Tęsknym wzrokiem zatem patrzyłam na Marlenę i Franka Longbottoma, którzy grali w czarodziejskie szachy. Za każdym razem kiedy oddawałam się tej czynności, Ethan przerywał czytanie Proroka Wieczornego i upominał mnie, że powinnam się uczyć. Z ociąganiem wracałam wtedy do eliksirów.
Moje wybawienie pojawiło się szybciej niż mogłam się tego spodziewać. Powtarzałam właśnie półgębkiem ingrediencje eliksiru wiggenowego, regenerującego zdrowie, kiedy ktoś wszedł do salonu. Nie zwróciłam na to jednak uwagi, półleżąc na sofie z księgą na brzuchu.
- Dorcas, nie poznaję cię. Chyba przez całe siedem lat nie uczyłaś się tyle co przez ostatnie dwa tygodnie – powiedział zamiast powitania James opadając na fotel obok mnie.
Ethan siedzący najbliżej zaczął się śmiać, a ja zaszczyciłam obu mężczyzn jedynie ponurym spojrzeniem. Nic więcej nie mówiąc, wróciłam do gapienia się w sufit i powtarzania materiału. Nie dane mi było wykonywać te zajęcie, gdyż ktoś zamachał mi dłonią tuż przed twarzą. Usiadłam prosto rzucając pytające spojrzenie Potterowi.
- No w końcu! – zawołał uradowany. – Chciałem ci dać osobiście, chociaż Lily nalegała by wysłać sową – uśmiechnął się smutno podając mi kremową kopertę. Chwyciłam ją pośpiesznie. Złotym atramentem napisane było moje imię i nazwisko. Rozdarłam papier, a moim oczom ukazało się zaproszenie, na którym dwa gołębie siedzące na gałęzi trzymały w dzióbkach obrączki.
Lilyanne Evans wraz z Jamesem Potterem mają zaszczyt zaprosić Dorcas Meadowes wraz z osobą towarzyszącą na uroczystość ślubną, która odbędzie się dnia pierwszego maja o godzinie dwunastej w Dolinie Godryka. Prosimy o listowne potwierdzenie swojej obecności
Moje brwi powędrowały ku górze. Uśmiechnęłam się szeroko patrząc na Rogacza.
- Oczywiście, że będę! – zawołałam odrzucając księgę z eliksirami na bok. Uwielbiałam imprezy, przyjęcia. A ślub to już w ogóle impreza na całego! Szkoda tylko, że panna młoda była takim upiorem i już w tym momencie wiedziałam, że raczej będę jej unikać. Od naszej kłótni nie odzywałyśmy się do siebie. James z Syriuszem oczywiście pytali mnie co się wydarzyło, ale zbywałam ich. Niech Evans sama się pochwali jaką jest wspaniałą osobą. Nie potrzebowałam jej już w swoim życiu. Tak jak Mary, który nie raczyła odpowiedzieć na żaden z moich czterech listów. Udowodniły tym, że mnie nie potrzebują, więc po co ja mam potrzebować ich? Jakoś sobie poradzę, zawsze musiałam. Nie bez powodu znalazłam się w Slytherinie.
*
Uwielbiam ten czas, kiedy szara i bura zimna ustępuje miejsca świeżej i ciepłej wiośnie. I tak stało się to bardzo późno, bo był już koniec kwietnia. Z zadowoleniem więc wstałam i wyjrzałam za okno. Drzewa wypuściły małe, zielone listki. Trawa nabrała żywszego koloru, a czasem nawet można było zauważyć mlecze. Wszystko pączkowało.
Znalazłszy się na dworze głęboko odetchnęłam. Powietrze było cudowne, jeszcze trochę mroźne, z powodu wczesnej pory, ale czuć już było te ciepło. Na moich ustach pojawił się szeroki uśmiech. Od kiedy znalazłam się w Ameryce, a później w Anglii bardzo brakowało mi słonecznej pogody jaka była w Hiszpanii. Zdecydowanie należę do osób ciepłolubnych.
Ministerstwo jak zwykle było pełne ludzi. Każdy się gdzieś spieszył i miałam wrażenie, że nikogo nie obchodzi nadchodząca wiosna. Dzisiaj nawet nie skorzystałam z windy tylko udałam się schodami. Nie miałam ochoty czekać, bo były naprawdę spore kolejki. Miałam dzisiaj tak dobry humor, że droga do biura zleciała mi w sekundę i nim się obejrzałam byłam o kilka kroków od mojego stanowiska.
- Cześć, kochani – przywitałam się promiennie patrząc po znajomych. Lydia tylko wywróciła oczami. W sumie od jakiegoś czasu miałam straszne wahania nastrojów i raczej zawsze były to te negatywne. Potrafiłam się cały dzień do nikogo nie odzywać, żyjąc we własnym świecie, następnego dnia za to warczałam na każdego kto mi się nawinął. Podejrzewałam, że było to spowodowane zbyt wielkim natłokiem wiedzy. Czułam się jakbym była co najmniej jakimś omnibusem. Ciągle przed oczami miałam zaklęcia, eliksiry i zastanawiałam się jak można je wykorzystać.
Wtem z zamyślenia wyrwało mnie nagłe pojawienie się bukietu konwalii. Zdziwiona spojrzałam na kwiatki wydając z siebie jakiś dziwny odgłos, który przyciągnął uwagę moich przyjaciół. Oni także wyglądali na zaciekawionych.
- Łaaał, dostałam kwiatki – zaśmiałam się. Ten ktoś naprawdę trafił w mój dzień. W innym przypadku nie zwróciłabym na nie większej uwagi. Wyczarowałam wazon i napełniwszy go wodą włożyłam do niego kwiaty.
- Od kogo? – zainteresował się Potter rozglądając się po sali. Wzruszyłam tylko ramionami. To był jego ostatni dzień w pracy. Pojutrze miał się odbyć jego ślub, więc musiał się dobrze przygotować. Choć miałam wrażenie, że James wcale nie ma ochoty siedzieć w domu i słuchać pisków i krzyków Lily. W sumie sama też bym nie chciała.
- Tam jest jakiś liścik – powiedział Syriusz wskazując na mały zwitek pergaminu. Chwyciłam go pospiesznie i rozwinęłam. „Miłego dnia, Dorcas” brzmiała wiadomość. Zmarszczyłam nos w zamyśleniu.
- Nie ma podpisu… A charakteru pisma też nie rozpoznaję – mruknęłam lekko zawiedziona. Lubiłam wszystko wiedzieć. Wszelkie anonimy sprawiały, że chciałam się dowiedzieć kto jest ich nadawcą. Z zamyślenia wyrwało mnie, i to dosłownie, uciekanie małej karteczki. Podążyłam wzrokiem, aby zobaczyć kto się za tym znajduję.
- Łapo… - ten jednak zignorował mnie czytając świstek, aby po chwili przybrać minę mędrca.
- A ja rozpoznaję ten charakter pisma – odpowiedział w zamyśleniu podnosząc wzrok i patrząc gdzieś w przestrzeń. Momentalnie po moim ciele przebiegły dreszcze i wlepiłam oczy w Blacka.
- To na pewno Minister Magii! – zawołał uradowany, a ja o mało nie spadłam z krzesła ze śmiechu.
- Na Merlina, Black, ale ty jesteś głupi – powiedziałam śmiejąc się nadal z Lydią i Jamesem.
Moje stosunki z Łapą można byłoby określić jako dobre. Nadal byliśmy dla siebie złośliwi, ale w śmieszny sposób. Rozmawialiśmy ze sobą na różne przyziemne tematy i o dziwo nie kłóciliśmy się. Wspólne patrole nie były już takie męczące, ale za to śmieszne i wesołe. Można powiedzieć, że było dobrze. Czułam się jakbym znowu była w szóstej klasie, z tym wyjątkiem, że Hogwart zamienił się w Ministerstwo Magii tak jak zaczęły zmieniać się osoby, które coś dla mnie znaczą.
Niestety było to dorosłe życie i brak w nim było sielanki. Zło panoszyło się wszędzie nie bacząc na zniszczenia czy śmierć. Mój tok myślenia był zupełnie inny niż kilka lat temu. Musiałam mieć na uwadze, że wysłano za mną list gończy. Od nieszczęsnych wydarzeń na Pokątnej nic mi się złego nie przytrafiło, ale wiele osób ostrzegało mnie bym uważała. Starałam się stosować do tych rad, ale było to niekiedy bardzo trudne.
- Sektor dwudziesty B, alarm pięćdziesiąt siedem, Hogsmeade! Sektor dwudziesty B, alarm pięćdziesiąt siedem, Hogsmeade! – Nadawany komunikat przerywał dźwięk syren. Głos Jacoba był tak donośny, że nie dało się go zignorować.
Śmiechy ustały. Biuro Aurorów było podzielone w określony sposób, aby w razie alarmu można było się łatwo połapać. Aurorów było stu. Sala była podzielona na określone sektory. Drugie słowo z alarmu mówiło ilu czarodziejów jest potrzebnych, zaś litera alfabetu oznaczała, z którego sektora. Przykładowo ja znajdowałam się w sektorze sto A, pięćdziesiąt A, trzydzieści B, dwadzieścia B, dziesięć C i pięć B. Było to dość pogmatwane, ale w razie nagłego wypadku nie trzeba było wyczytywać wszystkich nazwisk, co zajęłoby wieki, tylko Szef ogłaszał sektor.
Druga część wypowiedzi była poleceniem i oznajmieniem zarazem. Alarmów było około sześćdziesięciu, jak na razie. Trzeba je było wykuć na pamięć i nigdy nie zapomnieć. Pięćdziesiąt siedem został stworzony dość niedawno i oznaczał atak śmierciożerców.
Dwadzieścia osób natychmiast podniosło się z miejsc biegiem udając się w kierunku wyjścia, gdzie czekał już Bradley. Doskonale znałam procedury, w końcu byłam z nimi na bieżąco. Mieliśmy stworzyć pięcioosobowe grupy, gdzie każda aportuje się w inne miejsce, aby napastnicy nie byli w stanie wszystkich naraz obezwładnić.
Byłam na samym końcu. Czułam jak zaczyna mnie brać lekki stres. To była pierwsza tego typu akcja w mojej karierze. Adrenalina już zaczęła huczeć mi w uszach. Co chwila przestępując z nogi na nogi patrzyłam jak już druga grupa znika. Natychmiastowa aportacja była możliwa dzięki zdjęciu zaklęć ochronnych w wybranym miejscu w razie nagłego wypadku.
- Uważajcie na Meadowes. Wykorzystanie jej jako przynętę będzie naprawdę głupie – z rozmyślań wyrwał mnie głos Jacoba. Zwracał się on do trzech mężczyzn. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że byliśmy ostatnią grupą, a oprócz mnie, znajdowali się w niej Lydia, Syriusz, James i Ethan. Sens słów szefa dotarł do mnie dopiero po chwili. No tak. Byłam poszukiwana.
- Wrzeszcząca Chata – dodał, a ja poczułam jak czyjaś ręką ściska się na moim nadgarstku. Świat zaczął wirować, a nogi oderwały mi się od podłogi. Po chwili poczułam znowu podłoże. Na szczęście zachowałam równowagę.
Potrząsnęłam głową, aby oczyścić umysł. Znajdowaliśmy się przed starym rozlatującym się budynkiem, w którym zawsze podczas pełni krył się Remus. Byłam tu tylko dwa razy w życiu, ale te miejsce nie kojarzyło mi się przyjemnie.
Zobaczyłam unoszący się nad wioską dym i stłumiony odgłos walki. Moi towarzysze także zastygli z uniesionymi różdżkami. Ja nie miałam tego nawyku. Pośpiesznie uniosłam dłoń, a ten gest wybudziłby ich jakby z transu. Musiałam się jeszcze tak wiele nauczyć.
- Załóż kaptur i schowaj włosy – mruknął w moim kierunku Syriusz oczy utkwiwszy w ścieżce prowadzącej do centrum wioski. James z Ethanem ruszyli przodem, a tuż za nimi szła Lydia czujnie rozglądając się na boki. Przyszło nam ochraniać tyły. Pośpiesznie wykonałam jednak polecenie Łapy zarzucając czarny kaptur od szaty na głowę. Po chwili uświadomiłam sobie, że mogłabym się rzucać w oczy jasnym kolorem włosów, które w słońcu prawie świeciły.
Black puścił mój nadgarstek i ruszył do przodu, a ja równo z nim. Bacznie obserwowałam otoczenie, co chwila oglądając się do tyłu. Teoretycznie mogli podejść nas z każdej strony. Ale w tej części wioski było spokojnie. Jak dla mnie zbyt spokojnie. Chyba wolałabym, aby wyskoczył jakiś śmierciożerca, bo nie bałabym się wtedy, że zostanę zaatakowana z zaskoczenia.
- Znak! – krzyknął Ethan wskazując na niebo, na którym migały na przemian złote i czerwone iskry. Był to sygnał z prośbą o natychmiastową pomoc. Czym prędzej cała nasza piątka pobiegła niezwłocznie w tamtą stronę trzymając różdżki w pogotowiu.
Grupa dziesięciu aurorów, z których dwóch leżało oszołomionych na ziemi, została otoczona przez ponad tuzin śmierciożerców. Zaklęcia miotały się we wszystkie strony. W ostatnim momencie James odepchnął Lydię na bok, aby nie dostała oszałamiacza, który rykoszetem odbił się od tarczy. Śmierciożercy na twarzach mieli maski, więc nie byłam w stanie nikogo zidentyfikować, ani po wyglądzie, ani po głosie. Zapanowało takie zamieszanie, że miałam wrażenie jakby wciągnęło mnie tornado. Z racji tego, że pojawiliśmy się nagle, chłopakom udało się powalić dwóch przeciwników.
Cała czwórka szybo odnalazła się w swojej roli i rzucali zaklęciami na prawo i lewo. Stałam jak spetryfikowana. Wszystko działo się bardzo szybko. O tyle o ile znałam mnóstwo użytecznych zaklęć bałam się użyć, któregoś z nich bojąc się, że trafię w swojego. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że praca aurora jest naprawdę ciężka.
- Meadowes, uważaj! – krzyknął jakiś męski głos, a ja instynktownie wyczarowałam przed sobą tarczę. Uczyniłam to w ostatnim momencie, gdyż czerwony grot odbił się i wybił okna w pobliskim budynku.
Przez ułamek sekundy śmierciożercy zamarli, a potem odwrócili się w moim kierunku,  kilku ruszyło w moją stronę posyłając we mnie zapewne jakieś mordercze zaklęcia. Jedyne co mogłam robić to wyczarowywać przed sobą coraz to nowe i silniejsze tarcze. Mimo wszystko moc zaklęć sprawiła, że odrzuciła mnie kilka kroków w tył, a kaptur zsunął mi się z głowy. Jeżeli ta cała banda debili mi zaraz nie pomoże, stanie się zaraz ze mną coś złego. Musiałam coś wymyślić. Do mnie dopadło trzech, może czterech, ale reszta także z kimś walczyła
- Demanium – mruknęłam tuż po wyczarowaniu tarczy. Momentalnie wokół mnie zaczął unosić się szary, nieprzejrzysty dym. Pośpiesznie rzuciłam na siebie zaklęcie kameleona. Miałam dosłownie kilkanaście sekund, aby wymyślić coś, zanim wpadną na to, aby wytropić mnie zaklęciem. W głowie miałam kompletną pustkę. Strach paraliżował zdrowe myślenie. Nagle słychać było trzaski towarzyszące deportacji. Teraz tylko pytanie, czy to moi uciekli, czy śmierciożercy.
- Dorcas! – dobiegł mnie głos Lydii. Dym zdążył już opaść, ale nadal miałam na sobie zaklęcie kameleona. Drobna postać McKinnon podążała mniej więcej w moim kierunku. Machnęłam na siebie różdżką czując jak od czubka głowy, aż po same stopy rozlewa się na mnie przyjemne ciepło. Rozejrzałam się próbując rozeznać się w tym, co się wydarzyło.
Na ziemi leżało kilku ludzi. Byli wśród nich śmierciożercy jak i aurorzy. Musieli się przestraszyć ostatniej grupy, która przybyła, gdyż teraz na środku drogi stało chyba piętnastu czarodziejów, więc deportowali się, bo i tak nie mieliby szans. Okolica dookoła nie prezentowała się zbyt ciekawie. Niektóre dachy płonęły, szyby były powybijane, a w niektórych ścianach były dziury. Pośpiesznie podeszłam do Lydii, która teraz rozmawiała z jakąś czarownicą. Jeżeli dobrze pamiętam była to Emmelina Vance, która należała także do Zakonu Feniksa.
- To był Samuel Magnum! – powiedziała wzburzona kobieta zaciskając dłonie w pięści. Wyglądała na naprawdę bardzo zdenerwowaną. Kiedy stanęłam obok czarownic dopiero odetchnęłam z ulgą. To było straszne stać tak w środku zamieszania. A jeszcze gorsze było, kiedy to na mnie przerzucił się cały gniew zamaskowanych. Z każdym dniem siła i potęga zła mnie przytłaczała. Czułam się jak trzcina, która złamie się przy najlżejszym podmuchu wiatru.
- Bradley nie poinformował was o możliwości zajścia czegoś takiego? – zapytała Lydia kątem oka przyglądając mi się badawczo jakby chciała sprawdzić czy jestem cała. Czułam się dobrze, ale policzek szczypał mnie lekko.
- Oczywiście, że powiedział! – Emmelina prychnęła gniewnie. – Chodzi o to, że Samuel to skończony idiota i oczywiście zapomniał o takim szczególiku… Dorcas, masz rozcięty policzek – dopiero teraz chyba zauważyła moją obecność. Momentalnie moja dłoń powędrowała do twarzy. Pod palcami poczułam coś mokrego. Kiedy spojrzałam na nie, całe były ubrudzone w szkarłatnej mazi.
Nagle, zupełnie jakby znikąd zjawił się Ethan. Trudno było odczytać wyraz jego twarzy. Usta miał ściśnięte, a oczy niespokojne. Nie wiedziałam czy był zły, czy może zdenerwowany.
- Ministerstwo wysłało już odpowiednie oddziały, powinni zaraz tutaj być. Dorcas ma natychmiast wracać do Ministerstwa – powiedział szybko ciągle przyglądając się grupce, która kręciła się wokół powalonych czarodziei. Najbardziej wstrząsnęła mną ostatnia informacja jaką przekazał. Przecież nie byłam chyba, aż tak beznadziejna, że będą chcieli mnie wyrzucić. Serce zaczęło mi szybciej bić. Nie chciałam odchodzić, dopiero zaczynałam lubić te pracę. Emmelina oddaliła się, ale jej oczy nadal ciskały błyskawice. Nie chciałabym być teraz w skórze tego Samuela.
- Ale jak to? – wydukałam ściągając na siebie wzrok Croopera. Momentalnie zmarszczył brwi, a wyraz jego twarzy stał się jeszcze bardziej zacięty. Czy on też uważał, że nie nadaję się na aurora?
- Cassy, co Ci się stało w policzek? – zapytał przybierając troskliwy ton. Zupełnie wytrącił mnie z równowagi. Ja tutaj martwię się czy zachowam posadę, a ten pyta się co mi się stało. Nim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, gdy uniósł różdżkę i machnął w kierunku mojej twarzy. Uniósł brwi, a jego ręka znieruchomiała.
- No co? – warknęłam zirytowana. Przeniosłam spojrzenie na Lydię, która wyglądała na równie zaniepokojoną co Ethan. Przyłożyłam dłoń do rany, która powoli zaczynała mnie boleć coraz mocniej. Ku mojemu zdziwieniu policzek był nadal cały lepki od krwi. Przycisnęłam mocniej rękę, gdyż miałam wrażenie, że szkarłatnej mazi jest coraz więcej. Ponad ramieniem McKinnon zobaczyłam Blacka zmierzającego w naszą stronę szybkim krokiem. Nie wyglądał na zadowolonego. Przypominał mi raczej wściekłą osę, która zaraz kogoś użądli.
- Dorcas, co ty tutaj jeszcze robisz? Miałaś by… Co ci się stało w policzek? – ton jego głosu z wściekłego zmienił się w zaniepokojony z domieszką ciekawości. Jeżeli jeszcze jedna osoba przyjdzie i zapyta co mi się stało w policzek to chyba nie wytrzymam, wyjdę z siebie i stanę obok.
- Może mnie ktoś w końcu naprawić? Nie będę celować na oślep… - mruknęłam zirytowana, z cichym sykiem odsuwając ubrudzoną dłoń od twarzy. Lydia zrobiła się cała blada, odwróciła się na pięcie i pośpiesznie oddaliła mrucząc coś pod nosem. Ethan z Syriuszem wyglądali tylko nieco lepiej.
- Próbowałem już – powiedział Crooper widząc jak Łapa unosi różdżkę celując we mnie. – Musi to być jakieś czarnomagiczne zaklęcie.
Cudownie. Takie trudno było wyleczyć, jeśli nie wiedziało się jak dokładnie działa. Widocznie musiało mnie tylko musnąć, a resztę przyjęła na siebie tarcza. Nie dość, że wypadłam najgorzej ze wszystkich, dodatkowo chyba jako jedyna odniosłam poważniejsze rany niż dostanie odbitym oszałamiaczem. Obrzuciłam mężczyzn krótkim spojrzeniem i obróciłam się w miejscu, a już po chwili znalazłam się w Ministerstwie Magii. Każdy schodził mi z drogi, zapewne widząc w jakim stanie jest moja twarz. Dobrze, że nie mogłam siebie zobaczyć, bo byłaby możliwość omdlenia. Jak burza wtargnęłam do Biura Aurorów i niemalże przeleciałam przez salę, aby w końcu znaleźć się w gabinecie szefa. Bez zbędnych ceregieli wparowałam do środka tym samym zderzając się z Emmeliną.
- Na Merlina, Meadowes, czemu jeszcze nie jesteś w Mungu? – zapytał wyraźnie przerażony Bradley. Spojrzałam na niego jakby się urwał z księżyca. Przecież tak koniecznie chciał mnie widzieć u siebie.
- Miałam się u szefa pojawić – mruknęłam zirytowana krzywiąc się, co tylko powiększyło mój ból i syknęłam cicho. Rana piekła mnie coraz mocniej, a krew spływająca mi po twarzy, kapała teraz na kołnierz szaty.
Bradley wzniósł oczy ku górze i wypchnął mnie z gabinetu prowadząc w stronę wyjścia. Nie zabrakło oczywiście zaciekawionych, a zarazem przerażonych spojrzeń, które skupiały się na mnie. Musiałam wyglądać naprawdę koszmarnie, gdyż świadczyły o tym miny innych.
- Vance opowiedziała mi w skrócie co się stało. Banda gnomów, a ostrzegałem ich – warknął zły mężczyzna prowadząc mnie do wind. Prawdopodobnie prowadził mnie do miejsca, w którym będę mogła teleportować się bezpośrednio do Świętego Munga. Aportacja bezpośrednio z biura, byłaby bardzo nierozsądna, gdyż paru czarodziei musiało by potem na nowo zakładać zaklęcia obronne. Lepiej tego uniknąć. Cieszył mnie jedynie fakt, że jak na razie Bradley nic nie wspomniał o tym, jak źle się spisałam. Mam nadzieję, że wyśle mnie jeszcze na jakieś akcje w teren. Nie zniosłabym wiecznej pracy w papierkach.
- Nie wyślę Cię na razie w teren. Twoje patrole z Blackiem i McKinnon zawieszam do czasu egzaminów – powiedział zupełnie jakby czytał w moich myślach. Jęknęłam w duchu. Oznaczało to bowiem, że cały maj będę uziemiona w biurze. Moje i tak już przesiąknięte rutyną dni, staną się jeszcze bardziej monotonne.
Nic nie odpowiedziałam i już po chwili znalazłam się w pomieszczeniu wyglądającym na recepcję. Pomieszczenie było tak białe, że aż mnie oślepiło. Od tej teleportacji zaczynało mi się już robić niedobrze. Do tego rana, ani trochę nie przestała krwawić i poczułam się trochę słabo. Pielęgniarka, która znalazła się znikąd, musiała chyba to zauważyć, bo chwyciła mnie za łokieć, aby złapać w razie upadku. Zdenerwowało mnie to, bo byłam jeszcze w stanie sama utrzymać się na nogach.
Czas jakby nagle przyspieszył. Nie docierał do mnie sens słów wypowiadanych przez pielęgniarkę i Bradley’a. Podążyliśmy długim korytarzem i znalazłam się w innym pomieszczeniu. Czułam się jakbym wypiła co najmniej trzy butelki Ognistej Whisky. Dostrzegając kozetkę, pośpiesznie na niej usiadłam. Podparłam się rękoma, bo nagle niebezpiecznie się zakołysałam, tym samym ukazałam zebranym swoją twarz. Zimne powietrze owiało rozcięcie, a ja skrzywiłam się lekko.
- Działanie czarnej magii – dobiegł mnie nieznany męski głos. Uchyliłam powieki by zobaczyć do kogo należy i o mało co nie zleciałam z łóżka. Jego twarz znajdowała się tuż przed moją. Zamrugałam kilkakrotnie próbując dojść do siebie.
- Czy może pan coś z tym zrobić? Zaczyna mi się robić słabo… - warknęłam sucho. Było to bardzo niegrzeczne z mojej strony, ale w końcu chciałam poczuć ulgę, a od tego magomedycy są, nie od paplania.
- W jaki sposób doszło do zdarzenia? – zapytał, a ja stłumiłam w sobie prychnięcie.
- Prawdopodobnie zaklęcie odbiło się od tarczy i musnęło rykoszetem – wyrecytowałam zaciskając zęby.
- Jak brzmiało zaklęcie tarczy?
- Protego, Protego Totalum, Protego Horriblis, Defensione Summus, Defensione Maxima… - mówiłam powoli starając sobie przypomnieć w jakiej kolejności ich używałam.
Zarówno magomedyk jak i Bradley wyglądali na zaciekawionych. Dopiero moje mordercze spojrzenie przypomniało temu pierwszemu co ma zrobić. Podał mi błękitny eliksir, który wypiłam duszkiem nawet nie pytając co to jest. W każdym razie chyba podziałał, bo miałam wrażenie, jakby krew już nie ciekła.
- To musi być ciąć zawsze… - mruczał pod nosem uzdrowiciel. Nic z tego nie zrozumiałam. Co to jest ciąć zawsze? Nigdy nie słyszałam o czymś takim, a tym bardziej o zaklęciu. Spojrzałam na Jacoba, ale chyba także nie miał pojęcia o co chodzi. Magomedyk celując różdżką w mój policzek cały czas mruczał coś pod nosem w różnych językach. Usłyszałam francuski, później hiszpański. Mężczyzna powtarzał ciąć zawsze w różnych językach.
- Sectum, sectum, scetum… - przywołał do siebie starą księgę łaciny i zaczął ją wertować. – Zawsze, no jak jest zawsze…
- Semper – odparłam doznając nagłego olśnienia. Chodziłam na łacinę w Hogwarcie, biorąc ją jako dodatkowy przedmiot. Wolałam ją niż numerologię czy jakieś inne bzdety. Nigdy jakoś nie przykładałam się do tych zajęć, ale w pamięć zapadła mi historyjka, w której mężczyzna w dowodzie miłości wypalił sobie napis Semper Fidelis, czyli zawsze wierny, na klatce piersiowej. W tamtym momencie niezmiernie śmieszyła mnie głupota tego czarodzieja. Dostałam nawet dodatkową pracę domową, gdyż nauczycielka poczuła się urażona, bo zaczęłam się śmiać w głos.
- Uczyłaś się łaciny? – zapytał zaciekawiony Bradley. Stał tuż za lekarzem, zaplatając ręce na klatce piersiowej.
- Do piątej klasy – mruknęłam wymijająco. Tylko, żeby sobie nie pomyślał, że znam ten język, bo tak nie jest. Oczywiście jakieś pojedyncze słówka się zdarzą, no i zaklęcia, bo to najbardziej mnie ciekawiło. Nie miałam także ochoty opowiadać jakże zabawnej historyjki o zakochanym głupcu.
Później poszło już wszystko bardzo łatwo. Magomedyk znalazł odpowiednie zaklęcie cofające skutki Sectumsempry, bo te właśnie mnie drasnęło. Nawet krótko nam o nim opowiedział. Należało do czarnej magii i było zakazane przez Ministerstwo Magii. Poprawnie rzucone powoduje, że na ciele ofiary pojawiają się liczne rozcięcia, sączy się z nich krew, którą da się tylko zatamować odpowiednim eliksirem ważonym osiemnaście dni. Oczywiście mężczyzna powiedział jako ciekawostkę, że człowiek umiera po kilku godzinach od ugodzenia, więc jeżeli nie miało się gotowego eliksiru pod ręką śmierć była gwarantowana.
- Będę miała bliznę? – zapytałam kiedy już miałam wychodzić. To martwiło mnie najbardziej. Okropna szrama szpecąca moją twarz. Dobrze wiedziałam, że zaklęcia czarnomagicznej zazwyczaj zostawiają po sobie ślad.
- Jesteś wilą? – zapytał uzdrowiciel, a ja miałam wrażenie, że temperatura mojej krwi podniosła się o kilka stopni.
- Ćwierć – ucięłam krótko, poprawiając go.
- Magia wili jest specyficzna. Nie pozwala ona na brzydotę, ani jakiekolwiek oszpecenie. Zwykłemu czarodziejowi zostałaby zapewne lekko widoczna biała kreska, u wili znika od kilku do kilkunastu dni. Inaczej ma się hybryda, bo tam znika po dwunastu godzinach, jeśli osiągnęło się apogeum wilyzmu, ale hybrydy są zupełnie pokręcone i ciężko to zrozumieć.

Pozbierałam szczękę z podłogi i wyszłam z pomieszczenia mając pustkę w głowie. To wile mają jakąś specjalną magię? Mężczyzna mówił tak szybko i takie dziwne rzeczy, że nie właściwie nie dotarł do mnie sens jego słów. Mniejsza z tym. Ważne, że nie będę miała blizny, bo mój wilyzm mnie uleczy, cokolwiek to znaczy.