środa, 24 kwietnia 2013

Rozdział dziewiąty: Kwatera Główna Aurorów


Odkąd wróciłam do Londynu czas płynął w zastraszającym tempie. Nim się obejrzałam minął tydzień, a potem miesiąc i kolejny. Ale teraz wszystko się zatrzymało. Już wiedziałam, że życie to nie żart i trzeba je traktować poważnie. Spotkanie Bellatrix i śmierć Marcusa dało mi wiele do myślenia. Uświadomiło mi, że ta zasrana przepowiednia jest tylko przeze mnie brana na żarty i traktowana jak stek bzdur. Nagle te dwa lata spędzone w Hiszpanii i ta chwila w Nowym Jorku, teraz nie miały sensu. Starałam się uciekać przed czymś co i tak by mnie kiedyś dopadło. Czułam się zagubiona i nie wiedziałam co mam zrobić. Bo to przecież logiczne, że nie mam na tyle mocy, by Voldemorta pokonać. Co prawda miałam zostać aurorem i nawet OWUT-emy zdałam dostatecznie by się dostać, ale Czarny Pan to zupełnie inna liga.
Potrząsnęłam głową i wstałam z łóżka patrząc na małe pomieszczenie. Mieściło się tu niewielkie łóżko, malutkie biurko stojące pod oknem oraz szafa. Jako, że było to poddasze to miejsca optycznie było jeszcze mniej. Wynajmowałam pokój u Madame Malkin, ale już od dłuższego czasu myślałam o kupieniu małego domu. Od razu w mojej głowie pojawił się Dumbledore, z którym miałam się dzisiaj spotkać. Ucieszyła mnie myśl, że znajdę się znowu w Hogwarcie, który przez siedem lat był moim domem.
W końcu w tym całym chaosie udało mi się znaleźć torebkę, którą przewiesiłam przez ramię. Ogarnęłam jeszcze raz wzrokiem pomieszczenie, w którym panował istny rozgardiasz. Zamknęłam drzwi na klucz, zeszłam po schodach i wyszłam z budynku. Znajdowałam się teraz za sklepem Madame Malkin skąd mogłam aportować się do Hogsmeade.
Ostatnimi czasy teleportowałam się tak często, że lekkie zawroty głowy, które wcześniej miałam, teraz się nie pojawiały. Znalazłam się tuż na skraju wioski. Był wtorek, więc dopiero po chwili przypomniałam sobie, dlaczego miasteczko jest takie puste i ponure. Przygnębiający wygląd potęgowały jeszcze resztki brudnego śniegu. Narzuciłam na głowę kaptur i szczelniej owijając się szatą ruszyłam w stronę Hogwartu, który już z daleka prezentował się zniewalająco.
Po niemalże godzinnej wędrówce dotarłam do bram zamku, która otworzyła się przede mną pozwalając wejść na tereny szkoły. Nie miałam ochoty na wspominki, o tym jak cudownie mi się tutaj żyło. Byłam cała zziębnięta i miałam przemoknięte buty. Jedynie o czym marzyłam to ciepło kominka i kubek gorącej herbaty. Z ulgą pchnęłam ogromne drzwi i znalazłam się tuż w sali wejściowej. Aktualnie chyba była przerwa między lekcjami, ponieważ wszędzie kręcili się uczniowie, którzy teraz patrzyli na mnie z ciekawością. Pośpiesznie zdjęłam kaptur i ruszyłam na drugie piętro, prosto do gabinetu dyrektora. Kiedy znalazłam się przed posągiem chimery uświadomiłam sobie, że przecież nie znam hasła. Miałam wrażenie, jakby posąg uśmiechał się wrednie zdając sobie sprawę, że nie mogę wejść.
- Panna Meadowes? – dobiegł mnie czyiś głos zza pleców. Odwróciłam się i moim oczom ukazał się mężczyzna w średnim wieku. Miał on blond czuprynę z łysiną wielkości galeona. Był niski, z dużym brzuchem i wielkimi, wyłupiastymi oczami w kolorze agrestu.
- Dzień dobry, profesorze Slughorn – powiedziałam wymuszając przyjazny uśmiech. Horacy Slughorn był opiekunem Slytherinu jak i nauczycielem eliksirów. Jako czarodziejka z czystego rodu, oraz podopieczna domu węża niechcący stałam się jedną wśród jego ulubieńców. O tyle o ile z nauczanego przez niego przedmiotu byłam przeciętna, nawet bardzo, na egzaminach udało mi się uzyskać powyżej oczekiwań, a on aż promieniował z dumy. Musiałam jak najszybciej wyrwać się z jego sideł, bo inaczej zostanę uziemiona na co najmniej kilka godzin.
- Czy mógłby mnie pan zaprowadzić do profesora Dumbledora? – zapytałam nie pozwalając mu się odezwać. Chciałam uniknąć jego paplaniny, o tym jak bardzo brakuje mnie w Klubie Ślimaka, na którego spotkaniu byłam trzy razy, oraz jak bardzo tęskni za uczniami, którzy już ukończyli szkołę.
Klub Ślimaka był stowarzyszeniem stworzonym przez samego Slughorna. Zapraszani tam byli ci, którzy pochodzili z czarodziejskich rodów czystej krwi, ich rodziny miały duże wpływy i były bogate, albo ci, którzy byli wyjątkowo uzdolnieni jak Lily.
- Do Dumbledora? – mężczyzna wyraźnie posmutniał. – Moja kochana Dorcas, myślałem, że porozmawiamy chwilę, opowiesz co tam u ciebie się dzieje. Pracujesz w Ministerstwie Magii? Na pewno tak – i stało się. Zaczął gadać, a ja jęknęłam w duchu. Jeżeli ktoś się szybko nie pojawi stracę kilka godzin słuchając durnych opowiastek.
- Profesor McGonagall! – zawołałam dostrzegając surowo wyglądająca kobietę. Kamień spadł mi z serca, a nauczyciel eliksirów wyglądał na zawiedzionego. Pośpiesznie wyminęłam mężczyznę i stanęłam obok profesorki.
- Zdaje się, że dyrektor ciebie oczekuje, zgadza się? – zapytała poważnie, jednak w jej oku zobaczyłam błysk rozbawienia, kiedy jej wzrok powędrował w stronę Slughorna.
- Tak, ale nie znam hasła i nie mogłam wejść – odpowiedziałam uradowana. Zapewne gdybym mogła uściskałabym kobietę, dziękując jej za to, że uratowała mnie od towarzystwa opiekuna Slytherinu.
- Cytrynowe dropsy – rzuciła w stronę chimery, która drgnęła i odskoczyła na bok ukazując spiralne schody. Cytrynowe dropsy, poważnie? Dumbledore to naprawdę lekko szalony człowiek, skoro wymyśla tak dziwne hasła. Otrząsając się ze zdziwienia pośpiesznie ruszyłam za kobietą, aby po chwili znaleźć się w wieży, która była gabinetem dyrektora. McGonagall pchnęła brązowe drzwi i moim oczom ukazało się owalne pomieszczenie. Tuż obok wejścia na żerdzi siedział Feniks, który drzemał teraz z łepkiem ukrytym pod skrzydłem. Pod każdym oknem, a było ich dość sporo, był stolik, na którym znajdowały się rożne dziwne instrumenty, które pykały i tykały cicho czasami puszczając parę. Oczywiście nie zabrakło tutaj biblioteczek i sporej ilości portretów poprzednich dyrektorów Hogwartu. Mój wzrok spoczął na starcu, który siedział przy dużym drewnianym biurku.
- Witaj, Dorcas – odezwał się pogodnie dłonią wskazując mi krzesło naprzeciwko niego. – Minervo, czy mogłabyś z nami zostać? – poprosił kiedy kobieta zbierała się do wyjścia. Skinęła tylko głową i tuż obok mnie wyczarowała sobie wygodny fotel. Spojrzałam na Dumbledora oczekując, aż zacznie mówić, bo w końcu on poprosił o spotkanie.
- Chcesz kupić dom, prawda? – zapytał złączając ze sobą opuszki palców, a ja skinęłam głową. – Chodzi o to, że razem z Zakonem Feniksa chcielibyśmy pomóc Ci go zabezpieczyć, oczywiście jak już go znajdziesz – wybałuszyłam oczy nie rozumiejąc praktycznie nic z tego co powiedział. Po co miałabym zabezpieczać dom? I co to jest ten cały Zakon? Jakieś stowarzyszenie popierające, lub też nie, politykę Ministerstwa Magii?
- Nie bardzo rozumiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Przeniosłam spojrzenie na McGonagall jakby szukając wyjaśnienia. To wszystko było bardzo dziwne.
- Zakon Feniksa jest to stowarzyszenie zrzeszające czarodziei, którzy pragną walczyć przeciwko Voldemortowi oraz jego zwolennikom. Jest ono tajne i Ministerstwo nie ma pojęcia o jego istnieniu, dlatego proszę cię, abyś zachowała dyskrecję. Druga sprawa to zapewnienie Ci bezpieczeństwa. Przepowiednia, którą Ty uważasz pewnie za stek bzdur, została odebrana na poważnie przez samego Voldemorta. Jak się zdążyliśmy zorientować, śmierciożercy mają zrobioną listę osób i starają się je eliminować. Dlatego też zostałaś zaatakowana przez Bellatrix na ulicy Pokątnej – przerwał na chwilę, a ja czułam jakby ktoś wyjął mi z głowy wszystkie myśli, kompletna pustka. Nie trwało to jednak długo, bo już po chwili wszystko zaczęło mi się mieszać. Nie mogłam znaleźć w tym jakiegoś sensu.
- A po co ochrona na mój dom? – zadałam pierwsze lepsze pytanie jakie przyszło mi na język. Mam wrażenie, że w latach szkolnych byłam bardziej bystra niż teraz.
- Ponieważ znajdujesz się na liście Voldemorta – Dumbledore spokojnie oparł się oczekując mojej reakcji. Uniosłam obie brwi i przestałam mrugać. Znajdowałam się na liście najsilniejszego maga wszechczasów. Ja, mała, bezbronna Dorcas Meadowes. O mamuniu, jestem już w połowie martwa.
- Chcieliśmy ciebie jakoś uchronić, jednak każdy wie jak wyglądasz – dyrektor uśmiechnął się ciepło, a ja spłonęłam rumieńcem. No tak, jestem ćwierć wilą. Co prawda ja nie posiadałam tego „czaru” co babcia, która podobno doprowadzona do złości zamieniała się w coś dziwnego. Za to udało mi się zachować włosy w kolorze blond, delikatną twarz i błękitne oczy.
- Razem z Albusem stwierdziliśmy, że nie możesz zamieszkać w Dolinie Godryka, gdyż jest to zbyt oczywiste – momentalnie posmutniałam. Chciałam właśnie zamieszkać tam, by mieć blisko chociaż do jednej przyjaciółki. - … z tego względu, że byś była blisko Lily Evans. Prawdopodobnie to będzie pierwsze miejsce, w którym zaczną poszukiwania. Dodatkowo panna Carter powiedziała nam, że zrezygnowałaś z pracy u Madame Malkin – McGonagall spojrzała na mnie oczekując potwierdzenia prawdziwości tej informacji, więc skinęłam głową – Horacy Slughorn, dwa lata temu, bardzo się chwalił, że Ministerstwo zyska najlepszego aurora, który był wychowankiem jego domu. – rzuciła mi pobłażliwe spojrzenie.
- Miałam w planach zostanie aurorem, ale potoczyło się jak potoczyło… - mruknęłam wymijająco patrząc na swoje dłonie. Właściwie to ostatnio zastanawiałam się czy miałabym jakiekolwiek szanse na dostanie tej posady. W końcu pieniądze kiedyś mi się skończą, a za coś jednak trzeba żyć. Łatwa kasa czekała na mnie w Ameryce, jednak nie chciałam wracać do świata mugoli, nie po tym czego już się dowiedziałam.
- To bardzo dobrze się składa, gdyż w Zakonie Feniksa znajduje się aktualny szef biura aurorów. Jest zainteresowany przyjęciem ciebie na posadę – Albus Dumbledore uśmiechał się do mnie serdecznie, a ja czułam się jak w jakimś beznadziejnym śnie. Mogę w każdym momencie zginąć, mój dom będzie zabezpieczać sam Dumbledore, a jakby tego było mało mam posadę aurora praktycznie ot tak. To wszystko chyba nie jest na serio.
Ze świstem wypuściłam powietrze opadając na oparcie krzesła. Przyłożyłam palce do skroni próbując się skupić i przeanalizować to co przed chwilą usłyszałam. Nie doszłam jednak do żadnych konkretnych wniosków. Tego zdecydowanie nie dało się przyswoić ot tak. Jak to się stało, że nagle znalazłam się w samym centrum problemów? Co gorsza, doskonale wiedziałam, że nie będę w stanie poradzić sobie z nimi sama. Kiedy wyrwałam się z rozmyślań, zdałam sobie sprawę, że McGonagall z Dumbledorem rozmawiają o czymś.
- Dorcas, pozwolisz, że przeniesiemy się teraz do kwatery Zakonu Feniksa? – zapytał dyrektor dostrzegając, że wyrwałam się z letargu. Ponownie zaskoczona skinęłam tylko głową. Już chyba nic nie będzie w stanie mnie zdziwić.
- Kwatera główna Zakonu Feniksa znajduje się na Venide Street 14, proszę zapamiętaj to i nikomu nie powtarzaj. Złap się mojego ramienia – nawet nie zdałam sobie sprawy kiedy wstał. Odsunęłam krzesło i zrobiłam to o co mnie poprosił.
- Minervo, zajmij się szkołą podczas mojej nieobecności – dodał z pogodnym uśmiechem, a ja poczułam jak moje stopy odrywają się od ziemi. Wirowałam przemierzając tysiące mil na sekundę. W końcu uderzyłam butami o twarde podłoże. Otworzyłam oczy przyglądając się otoczeniu. Wyglądało to na jakąś wiejską uliczkę, która wysadzona była kostkami brukowymi. Domy były tylko po jednej stronie. Budynek przy budynku zero przestrzeni między nimi. Po drugiej stronie ulicy co kilka metrów rosły drzewa, które ze względu na porę roku, były bez liści przez co wyglądały bardzo ponuro.
Dumbledore ruszył w kierunku domu z numerem czternaście. Pośpiesznie ruszyłam za nim, nie chciałam nic przegapić, ani tym bardziej się zgubić. Otworzył drzwi i przepuścił mnie, abym weszła pierwsza. Znalazłam się w holu. Znajdowało się tutaj czworo drzwi i klatka schodowa. Na samym końcu korytarza były piąte drzwi, które teraz były otwarte i dochodziły stamtąd jakieś głosy. Obejrzałam się przez ramię na Dumbledora, a on wskazał mi dłonią kierunek. Niepewnie podążyłam w kierunku otwartych drzwi, a stukot moich obcasów roznosił się echem po holu. Taka już byłam. Wysokie buty dodawały mi pewności siebie i nosiłam je niemalże codziennie.
Kiedy przekroczyłam próg moim oczom ukazał się duży salon. Na środku był stolik do kawy, jednak był on dwa razy większy niż zazwyczaj. Naokoło niego były trzy kanapy mogące pomieścić po trzy, albo cztery osoby. Prócz tego, obok sof były jeszcze trzy fotele. Podłoga wyłożona była dywanami, więc gdy weszłam do środka moje kroki ucichły. Na wprost od wejścia znajdował się marmurowy kominek, w którym wesoło huczał ogień.
Pomieszczenie nie było puste. Wzrok obecnych spoczął na mnie, a ja nerwowo zacisnęłam dłonie. Jak kiedyś lubiłam być w centrum uwagi, tak teraz czułam zdenerwowanie. Znajdowała się tutaj jakaś para, mężczyznę, który lustrował mnie wzrokiem, oceniałabym na jakieś dwadzieścia siedem lat, jakiś czarodziej w podeszłym wieku i dziewczyna mniej więcej w moim.
- Marleno, pozwolisz na chwilę? – w końcu niezręczna dla mnie cisza została przerwana przez Dumbledora. Z kanapy podniosła się dziewczyna średniego wzrostu. Włosy miała w kolorze ciemnego blondu, a oczy zielone. Ta sama, która wydawała mi się być w moim wieku. Teraz stała naprzeciwko mnie i przyglądała się z ciekawością pomieszaną z nieufnością.
- Marlena McKinnon – odezwała się po chwili podając mi dłoń. Mimo wszystko zeszło ze mnie napięcie.
- Dorcas Meadowes – odpowiedziałam podając jej dłoń, a w salonie zapanowało poruszenie. Napięcie, które zeszło ze mnie pojawiło się u reszty. Zdezorientowana spojrzałam na Dumbledora i ku mojemu przerażeniu usłyszałam jak drzwi wejściowe się zamykają. Zostawił mnie samą! Odwróciłam głowę w kierunku zebranych nie wiedząc co ze sobą zrobić. Czułam się strasznie niezręcznie. Byłam sama wśród obcych czarodziei, którzy prawdopodobnie dużo o mnie wiedzieli, wynikało to po ich minach, a ja o nich nic. Pierwszy podniósł się mężczyzna, który według mnie wyglądał na dwadzieścia siedem lat. Założył ręce na klatce piersiowej i podszedł bliżej mnie, przyglądając mi się z jakimś z dziwnym uśmieszkiem. Był nawet przystojny. Wyższy ode mnie o głowę, mocno zarysowane kości policzkowe, jasno brązowe włosy, gdyby się uprzeć można by je zaliczyć jako ciemny blond. Oczy miał brązowe pełne dzikich iskierek.
- No, no, no… proszę jaka śliczniutka – odezwał się cicho zatrzymując się przede mną i przyglądając mi się z tajemniczym uśmiechem. Uniosłam brew do góry patrząc na niego powątpiewająco. Jeszcze chwila, a prychnęłabym. Nie lubiłam takich mężczyzn, dla których liczył się tylko wygląd, a zdążyłam już takich spotkać sporo.
- Crooper! – warknęła Marlena w kierunku mężczyzny. Ten tylko ostentacyjnie wywrócił oczami. Wydawał się być bardzo rozbawiony zaistniałą sytuacją.
- Ile razy Marlenko mam ci mówić, żebyś nie mówiła do mnie po nazwisku? – zapytał posyłając jej fałszywy uśmiech. – Ethan Crooper – rzucił w moim kierunku wyciągając rękę. Spojrzałam najpierw na nią, potem mężczyźnie w oczy i prychnęłam. Przez chwilę wydawał się być zdezorientowany, ale szybko ukrył to za maską szyderczego uśmiechu. Miałam wrażenie, jakby Marlena uśmiechnęła się kącikiem ust.
- Dorcas, Dumbledore poprosił mnie, abym udała się z tobą do ministerstwa – powiedziała mierząc się z Ethanem na spojrzenia. Ja zaś zastanawiałam się po co miałabym się tam znaleźć. Dzisiejszy dzień przyniósł mi tyle niewiadomych, że już sama nie wiedziałam co o tym myśleć.
- Im krócej będziemy przebywać z tym pacanem, tym lepiej dla nas – powiedziała Marlena kierując się do drzwi, a ja poczułam jak na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Już zaczynałam ją lubić.

Wyszłam z kominka otrzepując szatę z pyłu. Od razu moją uwagę przykuła fontanna przedstawiająca parę czarodziejów, centaura, skrzata i goblina. Podłoga wykonana z ciemnego drewna, była lśniąca i wypolerowana. Na granatowym suficie znajdowały się złote symbole, zmieniające się jak tablica ogłoszeń. W Ministerstwie Magii byłam raz. W wakacje pomiędzy drugą, a trzecią klasą kiedy babcia nie miała co ze mną zrobić. Mój wzrok spoczął na Marlenie, która uprzejmie na mnie czekała.
- Po co właściwie tutaj przyszłyśmy? – zapytałam przypominając sobie, że nadal nie wiem co tutaj robimy. Blondynka wyglądała na dość rozbawioną.
                - Mam cię zaprowadzić do biura aurorów, Ethan zaproponował, że to zrobi, ale chciałam cię ocalić od jego towarzystwa – zaśmiała się i ruszyła przed siebie. Wszystko poukładało mi się w głowie i przeraziłam się. Nie byłam gotowa na podjęcie tak ważnej pracy w tym momencie. Nie przygotowałam się do rozmowy, nie wiem czego będą oczekiwać ode mnie. A jak nagle zechcą przeprowadzić jakiś test? Przecież ja posikam się ze strachu.
                - O co w ogóle z tym Ethanem chodzi? – zapytałam próbując uspokoić myśli. Swoją drogą, chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o członkach zakonu.
                - To typowy casanova. Naprawdę Ci współczuję, jesteś chyba najładniejszą dziewczyną jaka kiedykolwiek była w zakonie – zaśmiała się, a na moje policzki wkradł się rumieniec. – Jesteś wilą, prawda? – dodała patrząc na mnie z zaciekawionym uśmiechem.
                - Ćwierć. Moja babcia od strony mamy jest wilą – wzruszyłam ramionami spoglądając nieśmiało na Marlenę. – A ty czym się zajmujesz?
                - Pracuję w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów – Marlena kiwnęła z uśmiechem jakiemuś czarodziejowi, a ten spojrzał na mnie z zaciekawieniem. – Wzbudzasz sensację – zachichotała podchodząc do windy.
                - Dlaczego? – uniosłam jedną brew wchodząc za nią do windy, która zatrzeszczała niebezpiecznie. Co dziwniejsze pod sufitem krążyło kilka papierowych samolotów. McKinnon wcisnęła przycisk z dwójką.
                - Bo widzą, że jesteś wilą – odpowiedziała dopiero wtedy kiedy zostałyśmy same. Czy to naprawdę jest takie rzadkie? Przecież ja nawet nie jestem wilą, tylko ćwierć wilą. Nie zmieniałam się w potwora tylko mam blond włosy i niebieskie oczy. I jak tu cholera mam się ukryć przed Voldemortem, kiedy wzbudzam takie zainteresowanie. Jeszcze do nie dawna odpowiadało mi to, że mężczyźni zwracają na mnie uwagę, ale teraz jakoś nie bardzo było mi do śmiechu. Damski głos oznajmił, że znajdujemy się na poziomie drugim. Blondynka ruszyła patrząc przez ramię czy za nią podążam. Oczywiście tak zrobiłam, bo nie miałam ochoty zostać w windzie, gdzie każdy przyglądał mi się z ciekawością.
                - Jest i on!  - zawołała Marlena przyspieszając krok i zmierzając ku dwóm mężczyznom. Zmuszona, wyrównałam z nią tempo. Z każdym krokiem moje zdenerwowanie rosło. Bałam się tego, czego będą ode mnie wymagać. Na moje nieszczęście zrównałyśmy się już z czarodziejami.
                - Marleno, cóż za pięknego gościa nam przyprowadziłaś? – zapytał mężczyzna, gdzieś po trzydziestce. Włosy miał bardzo jasne, a cerę w odcieniu karmelu. Uśmiech miał przyjazny, ale jednocześnie surowy.
                - Dorcas Meadowes – McKinnon wyręczyła mnie w odpowiedzi. Bardzo się z tego cieszyłam, bo w tym momencie w gardle miałam gulę i pewnie bym nie wydusiła z siebie słowa. Zielone oczy rozszerzyły się w zdziwieniu, jednak szybko ustąpiły miejsca zaciekawieniu. No świetnie. Zaraz jeszcze pomyśli sobie, że jestem głupią blondyneczką i nic nie potrafię. Bardzo często to się zdarzało, co gorsza ciężko było takim ludziom udowodnić, że tak nie jest.
                - Jacob Bradley, szef biura aurorów – uśmiechnął się pogodnie i podał mi rękę. Uścisk miał pewny i mocny. Wyglądał na fajnego gościa, ale z zasadami i surowego. Uniosłam w górę kącik ust. Mężczyzna trochę mnie onieśmielał. Nie dlatego, że był przystojny, bo może i był, ale dlatego jak ważną osobą był.
                - Marleno, możesz już wracać do siebie, ty Knocks tak samo – do dziewczyny posłał uśmiech wdzięczności, a na mężczyznę skinął tylko głową. Przeniósł na mnie wzrok i gestem wskazał kierunek, w którym będziemy podążali. Chwilę później znaleźliśmy się pod drzwiami, do których przyczepiona była blaszka z wygrawerowanym napisem Kwatera Główna Aurorów. Otworzył je i jak prawdziwy gentelman przepuścił mnie w drzwiach. Oniemiałam. Znaleźliśmy się w Sali, w której znajdowała się chyba ponad setka biurek i niemalże przy każdym ktoś siedział. Ściany obwieszone były różnego rodzaju mapami, listami gończymi, artykułami z gazet, a nawet listami i oczywiście zdjęciami. Panował lekki szum, ale gdyby ktoś krzyknął na pewno każdy by go dobrze zrozumiał.
                - Pójdziemy najpierw do mojego gabinetu, dostaniesz wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy – Jacob ruszył przed siebie uderzając gazetą w tył głowy mężczyznę, który przysypiał na krześle. Zrobiłam kilka kroków i miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Po pomieszczeniu poniósł się stukot moich butów przyciągając uwagę coraz to dalej siedzących osób. Z każdym kolejnym krokiem coraz więcej głów odwracało się w moją stronę. Szkoda, że moja pewność siebie wyparowała wraz z wyjazdem z Nowego Jorku. Kiedy doszliśmy do gabinetu szefa miałam wrażenie jakbyśmy właśnie pokonali dwukilometrowy odcinek. Z ulgą weszłam do pomieszczenia, chroniąc się przed wścibskimi spojrzeniami aurorów. Usiadłam na krześle, które wskazał mi Jacob, założyłam nogę na nogę i czekałam. Mężczyzna wyczarował jakieś dość spore kartonowe pudełko.
                - Wrzucam ci kopię, akt przestępców, książki, które musisz opanować, mapy, na których jest zaznaczone, gdzie znajdują się ciemne strefy, kodeks aurorów oraz terminarz testów – mruczał machając różdżką, a w kartonie pojawiało się coraz więcej rzeczy. Na widok tych wszystkich ksiąg mina mi zrzedła. Cudem, ale to cudem, wypadłam tak dobrze na egzaminach. Nie byłam osobą, która uczyła się z książek, zawsze musiałam mieć to albo zobrazowane, ale wytłumaczone w logiczny, tylko dla mnie, sposób. Bradley chwycił pergamin, nabazgrał na nim kilka słów, machnął różdżką, a ten zamienił się w samolocik i wyleciał z gabinetu.
                - Przejrzałem twoje dokumenty… - zaczął, a mi serce podskoczyło do gardła. Nic nie zrobiłam, a już tak się stresowałam. – Egzaminy wykroczyły lekko poza przeciętne. Wybitny tylko z obrony przed czarną magią i zaklęć, z eliksirów, transmutacji i zielarstwa tylko powyżej oczekiwań. Nie powiem, że te pierwsze dwa przedmioty mają dla mnie największe znaczenie, ale transmutacja… - żołądek mi się wywrócił do góry nogami. Tylko powyżej oczekiwań? Ciężko pracowałam na te oceny niemalże całą siódmą klasę. Ciekawe jakim trzeba być geniuszem, żeby Jacob Bradley był w pełni zadowolony. Przełknęłam ślinę, splatając dłonie na podołku. Jakże teraz tęskniłam za beztroskim życiem, które wiodłam jeszcze do nie dawna.
                - Prawie dwa lata spędzone w Hiszpanii, chwila w Ameryce, światowa… Znasz hiszpański, tak? – zapytał podnosząc wzrok i przyglądając mi się uważnie, zapewne po to by sprawdzić czy mówię prawdę.
                - Perfekcyjnie, tak jak francuski – odpowiedziałam starając się zabrzmieć pewnie, w duchu modląc się, aby nie zadrżał mi głos.
                - To dobrze. Nie powiem, twój wygląd też wiele może zdziałać. Czasami, do niektórych spraw trzeba wysyłać kobiety, ale nie wszystkie się do tego nadają. Jesteś wilą? – te ostatnie pytanie widać, że zadał z czystej ciekawości, a ja miałam ochotę wywrócić oczami, jednak powstrzymałam się. Ile razy zdążę jeszcze to usłyszeć?
                - Babcia od strony mamy jest wilą – nie tłumaczyłam dokładniej mając nadzieję, że Jacob jest na tyle wykształcony, że zrozumie mój przekaz. Kiwnął tylko głową na znak, że zrozumiał, a mi mimo wszystko zrobiło się lżej. Wtem ktoś zapukał do drzwi. Mężczyzna mruknął „proszę” i do środka weszła młoda kobieta. Miała złotawe loki sięgające za ramiona i przejrzyste zielone oczy. Twarz miała drobną i przyjazną.
                - Oh, jesteś wreszcie – Bradley podniósł się, a ja uczyniłam to samo. Zielonooka skinęła głową i w milczeniu przypatrywała mi się z zaciekawieniem. – Dorcas, to jest Lydia McKinnon, Lydio to jest Dorcas Meadowes – z uśmiechami wymieniłyśmy się uściskiem dłoni. Mężczyzna musiał być chyba zadowolony, bo teraz odezwał się nieco pogodniej. – Od dzisiaj będziecie razem pracować. Lydio pomożesz Dorcas się zaklimatyzować, pokażesz jej gdzie, co i jak oraz w razie czego przypomnisz reguły. A teraz zmykajcie już mam jeszcze dużo roboty – mruknął dając nam znak ręką, że możemy odejść. – Ah, Lydio! Dorcas zajmie wolne biurko obok ciebie – dodał, po czym odwrócił się plecami przyglądając się mapie, która zawieszona była na ścianie. Machnęłam różdżką na karton, a ten uniósł się w powietrze.
                Ku mojemu niezadowoleniu znowu znalazłam się w tej ogromnej sali, pełnej ludzi przyglądających mi się z zainteresowaniem. Lydia uśmiechnęła się pokrzepiająco i ruszyła wzdłuż rzędów biurek.
                - Nasze biurka znajdują się trzy rzędy od tej ściany na wprost oraz dwa rzędy od okna – powiedziała zrównując ze mną krok. Kiedy się wchodziło do pomieszczenia, skręcając w prawą stronę i idąc cały czas prosto można było znaleźć się w gabinecie Szefa Biura Aurorów. Okna były tylko po prawej stronie, ale były na tyle ogromne, że wystarczyły, aby oświetlić całą salę. No i oczywiście były zaczarowane, więc teraz było słonecznie i śniegowo. Na wprost od wejścia znajdowała się chyba największa ze ścian. Kiedy byliśmy już blisko celu, wiedziałam, bo były dwa biurka, z których jedno było zupełnie czyste, a drugie wskazywało, że jego posiadaczka jest bardzo schludna, czułam się jakbym zaraz miała zionąć ogniem. Na skos od mojego miejsca nie siedział nikt inny jak sam Syriusz Black we własnej osobie. Jego oczy najpierw przybrały wyraz zadziwienia, a już chwilę później pojawiły się w nich złośliwe iskierki.
                - Tam jest twoje miejsce – Lydia uśmiechnęła się pogodnie wskazując na puste biurko. Zupełnie nie zdawała sobie sprawy, że pewnie już niedługo rozpęta się piekło.
               - Meadowes, nie pomyliłaś przypadkiem pięter? Jak chcesz zaraz mogę cię zaprowadzić do Urzędu Patentów Absurdalnych, opowiesz im o swoim mózgu, na pewno stwierdzą, że to bardzo absu… Ała! – nie mogąc wytrzymać jazgotu tego dupka lekko machnęłam różdżką, a karton, który lewitował za mną uderzył Syriusza w głowę. Lydia wydawała się teraz być lekko zdezorientowana, a ja usłyszałam dobrze znany mi wybuch śmiechu.
                - Cześć James – uśmiechnęłam się słodko do Rogacza, który teraz leżał na biurku ze śmiechu.
                - Cześć Jameeeees – zapiał Łapa przedrzeźniając mnie.
           - Oh, zamknij się, Black – mruknęłam ustawiając karton na biurku. Mężczyzna prychnął tylko zaplatając ręce na klatce piersiowej i opierając nogi o kant stołu. Zupełnie jakby z transu ocknęła się Lydia. Stała pomiędzy nami patrząc raz na jedno, a raz na drugie. Dopiero za trzecim razem kiedy otworzyła usta wydobył się z nich dźwięk.
                - Znacie się? – zapytała, a ciekawość mieszała się ze zdziwieniem. Syriusz już chciał coś powiedzieć, ale ubiegłam go.
                - Tak, mieliśmy kiedyś wspólną przeszłość – mruknęłam nawet nie patrząc na niego, posłałam tylko Lydii wymuszony uśmiech.
                - A może opowiesz jej o tym, jaka byłaś okrutna i zostawiłaś mnie samego, ze złamanym sercem? – zapytał drwiąco, a ja czułam na sobie jego palący wzrok. McKinnon była wyraźnie zakłopotana. Usiadła przy swoim biurku, które znajdowała się tuż przed moim. Po mojej prawej stronie miałam Jamesa, zaś naprzeciwko niego siedział Syriusz. Łatwo było zauważyć kto z kim pracuje, ponieważ między każdym biurkiem był odstęp, oprócz tego, które znajdowało się naprzeciwko. Amerykanie pewnie by zrobili z tego boksy, i tak to trochę wyglądało, ale zabrakło ścianek działowych.
                - Szkoda mi słów na opisywanie tak żałosnej postaci jaką jesteś ty – powiedziałam od niechcenia, obracając się przez ramię i obdarzając go przelotnym spojrzeniem. Zdenerwowałam go i to bardzo. Widziałam to po nim, gdyż zacisnął zęby, a rysy jego twarzy wyostrzyły się jeszcze bardziej. Już chciał coś odpowiedzieć, prawdopodobnie mi dopiec, ale z krzesła nagle podniósł się James.
                - Łapo, już wiem, gdzie musimy się udać – powiedział radośnie Potter, albo udawał, i patrzył wyczekująco na przyjaciela, aż ten łaskawie się ruszy. Black wzburzony podniósł się i ruszył za Rogaczem.
                - Jeszcze wrócimy do tej rozmowy – rzucił mi na odchodne uśmiechając się słodko, za słodko.
                - Nie wydaje mi się – odburknęłam nie podnosząc nawet głowy znad teczek. Dopiero kiedy już nie słyszałam ich głosów odrzuciłam od siebie papiery zsunęłam się na krześle, głowę kładąc na oparciu zajęłam się wpatrywaniem w sufit. Byłam zła, krew się we mnie gotowała, do tego dochodził stres i zdenerwowanie w związku z moją posadą. Było mi źle i jedyne o czym w tej chwili marzyłam to wyłożyć się na kanapie pod ciepłym kocykiem, z kubkiem gorącej czekolady. A to wszystko wiązało się z domem, którego nie mam. Świetnie! Była dopiero piętnasta, a ja miałam wrażenie jakby od rana upłynęło już kilka dni.
                - Dorcas… - usłyszałam szept Lydii. Niechętnie usiadłam jak człowiek i odwróciłam się do niej przodem rzucając jej pytające spojrzenie. – Wszyscy się na ciebie patrzą – dodała próbując się nie śmiać. Spojrzałam na ludzi, w większości mężczyzn, siedzących obok mnie i faktycznie McKinnon miała rację. Posłałam im ironiczny uśmiech. Jedni się speszyli, inni odwzajemnili mi się tym samym i co gorsza, zdarzyły się też flirciarskie uśmiechy. Co ja takiego zrobiłam, że teraz muszę tak odpokutowywać?
                - Czy ja mam coś napisane na czole, że tak się na mnie gapią? – warknęłam wściekła, ale Lydia się tym nie przejęła, wręcz przeciwnie, roześmiała się.
                - Spośród prawie setki aurorów zaledwie dziesięć to kobiety, więc kiedy nagle pojawia się olśniewająca blondynka nie dziw się, że jest takie poruszenie. Ale nie martw się, za jakiś czas się przyzwyczaisz – zachichotała. I to ma być dla mnie pocieszenie? Oprócz Blacka, dyszącego mi nad karkiem, brakowało mi jeszcze tych wszystkich mężczyzn. O losie…
                - Kojarzę skądś twoją twarz – powiedziałam po chwili ponownie odwracając się w jej kierunku. - I nazwisko. Marlena to twoja siostra? – dopiero teraz uświadomiłam sobie, że miały przecież takie same nazwiska i były nawet do siebie podobne.
                - Tak, Marlena to moja młodsza siostra. A kojarzyć mnie możesz z pogrzebu – posmutniała nagle, a ja zadrżałam mimo, że nie było mi zimno. Nagle cała złość ustąpiła miejsca smutkowi. Kłótnia z Blackiem, która miała miejsce chwilę temu, teraz już nie miała znaczenia. Przecież dopiero wczoraj był pogrzeb, a ja mam wrażenie jakby już upłynął tydzień. Zbyt szybko wszystko się tutaj toczy.
                - Znałaś go? – zapytałam po chwili przenosząc wzrok z padającego za oknem śniegu na twarz dziewczyny. Drgnęła nieznacznie odgarniając wpadające do oczu kosmyki.
                - Tak, pracowałam z nim kilka razy – powiedziała smutno. O nic już więcej nie pytałam i nic więcej się nie zdarzyło. Siedziałam w milczeniu czytając kartoteki przestępców, a było ich całkiem sporo. Myśli atakowały moją głowę, tak że już po chwili miałam migrenę. Ale przynajmniej było spokojnie.
                W pewnym momencie Lydia szturchnęła mnie lekko. Spojrzałam na nią zaskoczona.
                - Idziesz do wyjścia czy masz zamiar siedzieć po godzinach? – zapytała, a jej dobry humor powrócił. Skinęłam głową z impetem podnosząc się, co spowodowało, ze krzesło wywróciło się. Warknęłam cicho pod nosem. Postawiłam krzesło i mój wzrok spoczął na załadowanym po brzegi kartonie. Nie podobała mi się wizja czytania tych wszystkich ksiąg. Zajmie mi masę czasu. Zabiorę je kiedy indziej.

______________________________________
Mogę szczerze powiedzieć, że jestem zadowolona z tego rozdziału. Mam wrażenie, że różni się od diametralnie od poprzednich oraz mam nadzieję, że jest od nich lepszy. Dziękuję wam za to, że zostawiacie swoje komentarze i rady. Naprawdę mi pomagają. Krytyka jest bardzo ważna, bo dzięki niej można się wiele nauczyć :)

niedziela, 14 kwietnia 2013

Rozdział ósmy: Pogrzeb


Delikatne promyki słońca przebiły się przez chmury otaczając swym blaskiem Dolinę Godryka. Na drzewach, które były jeszcze pozbawione liści, przysiadły ptaszki ćwierkając rozmaite melodie. Idzie wiosna.
W salonie niewielkiego domku cisza unosiła się w powietrzu. Osiadła na meblach niczym kurz nie mając zamiaru odejść, a i ludzie przebywający w pomieszczeniu nie mieli zamiaru jej zburzyć. Kawa w, białych filiżankach, stała nietknięta na niskim drewnianym stoliku. Na zewnątrz było słychać dziecko, które śmiejąc się biegło po żwirowanej drodze. Wtem niespostrzeżenie nad miastem przemknęła mała płomykówka trzymając w dziobie gazetę zwiniętą w trąbkę. Machając drobnymi skrzydełkami lawirowała między drzewami chcąc jak najszybciej dostarczyć przesyłkę. Po chwili przycupnęła na parapecie.
Jako pierwsza wyrwałam się z letargu. Mrugając kilkakrotnie spojrzałam po przyjaciołach, ale widząc ich nieobecne twarze odsunęłam krzesło, które zaszurało o drewnianą podłogę tym samym przyciągając wzrok Lily, dotychczas drzemiącej wtulonej w Jamesa. Szmaragdowymi oczyma śledziła moje ruchy, kiedy otworzyłam drewniane okno biorąc od sowy gazetę, wcześniej włożywszy do zamszowego woreczka parę knutów. Podeszłam do stołu, lecz nie usiadłam na krześle. Rzuciłam okiem na pierwszą stronę Proroka Codziennego.
– Chyba dużo dzisiaj zarobią – mruknęłam tym samym burząc ciszę, która schowała się w kąt.
James przeciągnął się i spojrzał na mnie z ciekawością, abym mówiłam dalej. Jego włosy jak zwykle sterczały we wszystkie strony świata. Machinalnie poprawił druciane okulary, które zsunęły mu się na nos. Syriusz oparty o gzyms kominka wyglądał jakby był zupełnie w innym świecie. Szarymi oczyma wpatrywał się w jakiś punkt zawieszony w powietrzu.
– Zamieszki na pokątnej strona trzecia… – mruczałam do siebie przewracając kartki. – Ciekawe jakie Ministerstwo nawymyślało bajki – prychnęłam, domyślając się już co oni mogli tam natworzyć.
– Cas, czytaj już – ponagliła mnie Lily wiercąc się na kolanach Rogacza. Odchrząknęłam i zaczęłam czytać.
– Wczoraj na ulicy Pokątnej doszło do drobnych zamieszek…
– Drobnych zamieszek? – powtórzyła Lily nie mogąc uwierzyć w to co słyszy. Uciszyłam ją spojrzeniem i czytałam dalej.
– Po południu na najpopularniejszej ulicy w całym magicznym świecie, rzekomo pojawili się zwolennicy tego-którego-imienia-nie-wolno-wymawiać. Naoczni świadkowie twierdzą, że sprawcami tego zamieszania było kilku śmierciożerców. „To było straszne!“ mówiła nam wczoraj pani Dippet. „Śmierciożercy nagle pojawili się na Pokątnej rzucając zaklęciami na prawo i lewo!“. Czy zagrażają nam podobne ataki? Czy sami-wiecie-kto wraca do świata magii? „To zdarzenie miało na celu wzbudzenie sensacji“ powiedział świeżo upieczona Minister Magii Milcenta Bagnold. „Śmierciożercy chcieli nam w ten sposób pokazać, że są silniejsi od nas“. Na pytanie czy są jakieś ofiary śmiertelne pani Minister wyraźnie się zasmuciła. „Niestety nasz pracownik Marcus O’Conner został trafiony zaklęciem niewybaczalnym…“ - momentalnie urwałam i zamrugałam kilkakrotnie chcąc powstrzymać łzy cisnące się do oczu. Odrzuciłam, gazetę na stół opadając na krzesło i chowając twarz w dłoniach. W salonie zapanowało dziwne poruszenie. Moim ciałem wstrząsnął szloch. Nie byłam zakochana w Marcusie, co najwyżej może w nim zauroczona. Przez ten krótki czas zdążyłam się do niego przyzwyczaić, ale los znowu postanowił mnie okrutnie zranić.
– Casy… – odezwała się cicho Lilka podnosząc z kolan nadal zszokowanego Jamesa.
– Nic mi nie jest – mruknęłam naciągając na dłonie sweter, aby po chwili otrzeć nimi twarz. Płakałam. Oczy miałam szkliste, a na policzku mokry ślad od łez. Podniosłam się i zaczęłam chodzić po pomieszczeniu pociągając nosem. Tak bardzo chciałam być dzielna, zresztą jak zawsze. Nie udawało mi się zapanować nad sobą. Drgałam czując jak zbiera mi się na płacz, a oczy już mnie niemiłosiernie szczypały. Wtem Syriusz odszedł od kominka i otoczył mnie silnymi ramionami. Spojrzałam na Blacka i rozpłakałam się na dobre. Wtuliłam się w pierś mężczyzny mocząc jego koszulkę słonymi łzami. Lily pociągnęła Rogacza za ręce w stronę kuchni wspominając o czymś na uspokojenie.
– Ja naprawdę… – szepnęłam przez łzy pociągając nosem. – mogłabym go pokochać… - poczułam jak Łapa drgnął, ale po chwili jeszcze mocniej przycisnął mnie do siebie. Po krótkiej chwili, która pomogła mi się uspokoić, odsunęłam się od niego ocierając oczy. Ostatni raz pociągnęłam nosem i wyprostowałam się, aby pokazać światu, że jestem twarda i dzielna. Syriusz spojrzał na mnie z lekkim rozbawieniem. Zawsze tak robił, kiedy przeciwstawiałam się samej sobie. Do pokoju wszedł James z naburmuszoną miną, a tuż za nim dreptała Lilka lewitując w powietrzu filiżanki z herbatą.
– Zaraz polecimy do świętego Munga, ale najpierw wypijmy herbatę - powiedziała Lily, a filiżanki z cichym stukotem wylądowały na stoliku.

Korytarz, którym szliśmy zdawał się nie mieć końca. Na białych jak kreda ścianach co jakiś czas powieszone były portrety znanych uzdrowicieli. Szare płytki były nieskazitelnie czyste, a w powietrzu uniosła się woń szpitalna. Doszliśmy do drzwi, nad którymi złotymi literami napisane było Urazy poza zaklęciowe. James otworzył drzwi czekając, aż wszyscy wejdą do środka. Lilyanne, która weszła pierwsza szybko odnalazła salę numer czternaście. Reszta czym prędzej wepchnęła się do pokoju.
– Hej, Słońce… – powiedziałam cicho patrząc na osłabioną przyjaciółkę. Momentalnie moją głowę zbombardowały wspomnienia z Pokątnej. Niewidzialna ręką ścisnęła mi serce, kiedy pomyślałam sobie, że Marcus nie miał tyle szczęścia co ja. Mary powoli uniosła się na łokciach z nikłym uśmiechem patrząc na swoich gości. Remus nie spuszczał oka ze swojej ukochanej w obawie, że coś się jej stanie.
– Kiedy cię wypuszczą? – zapytała Lily siadając na brzegu łóżka biorąc rękę Carter.
– Zapewne nie za szybko – zaśmiała się ochryple patrząc po przyjaciołach. – Co wy macie takie grobowe miny? To nic takiego potrzymają mnie ze dwa dni i wszystko będzie tak jak dawniej. – Mary uśmiechnęła się pocieszająco.
– Na pewno… – wymusiłam uśmiech podchodząc do okna i wyglądając przez nie na zatłoczone ulice Londynu. Zapewne teraz wymieniali się spojrzeniami zastanawiając się jak to rozegrać.
– Mam coś na twarzy? – zapytała rudowłosa nie mając ochoty poruszać trudnego tematu.
– Nie, nic nie ma – mruknęła Mary układając się na poduszkach. – Tak tylko sobie patrzę… – dodała kąśliwie. Drzwi otworzyły się, a w progu stanął uzdrowiciel z pielęgniarką.
– No, no, no… Odwiedziny się na razie skończyły trzeba przeprowadzić badania – powiedział mężczyzną uprzejmie wszystkich wypraszając. Z ociąganiem całe towarzystwo ruszyło się z miejsca wychodząc na korytarz. Lily, James i Remus usiedli na krzesłach, Syriusz oparty o ścianę patrzył na przyjaciół, a ja nie mogąc ustać na miejscu krążyłam w kółko.
– Powiecie jej sami, dobrze? – odezwałam się nagle nie podnosząc głowy. Lupin drgnął nie mając pojęcia o czym mówię. No tak, przecież cały czas był w szpitalu i chyba nie czytał jeszcze gazety. – Bo ja nie dam rady…
– Gdzie idziesz? – Rogacz patrzył na mnie zaskoczony tym, że się ubieram.
– Jadę do Grace – odparłam krótko łapiąc swoją torbę. Lily spojrzała bezradnie na Pottera ten zaś wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Remusem. Pomachałam im i czym prędzej odeszłam.
*
– Zrób coś… – syknął James patrząc za oddalającą się sylwetką Dorcas.
– Mogę zrobić tyle co wy, czyli nic – burknął Łapa obrażonym tonem.
– Nie bądź dzieckiem! – zbulwersowała się Evans. – Nikt poza tobą nie jest w stanie jej przemówić do rozsądku. Tylko ciebie słucha.
Syriusz zaśmiał się ironicznie zaplatając dłonie na klatce piersiowej.
– Jestem ostatnią osobą na świecie, której by się posłuchała. I jestem pewien, że to ciebie by posłuchała jako swojej najlepszej przyjaciółki – warknął Black groźnie mrużąc oczy.
– Ale to ciebie kocha! – niemalże krzyknęła rudowłosa zrywając się na nogi.
Na korytarzu zapanowała cisza. Remus z Jamesem patrzyli na kłócącą się dwójkę nie wiedząc co powiedzieć. Ruda zdała sobie sprawę, że powiedziała za dużo, teraz spuściła głowę splatając dłonie za plecami. Łapa nabuzowany stał dysząc ciężko. Zaciskał w zdenerwowaniu zęby.
– Kochała – warknął Black. – Już nie kocha.
– Ale ty ją cholera kochasz! Jakie to ma znaczenie?! – krzyknęła tupiąc nogą.
– Co ty sobie za bzdury wmawiasz?!
– Myślisz, że jestem ślepa? Kiedy myślisz, że nikt nie widzi patrzysz na nią jak na boginię chłonąc jej każdy ruch czy słowo! A sam próbujesz poprzez Sarah wmówić sobie, że wcale tak nie jest! Nie oszukasz miłości, Łapo – powiedziała dosadnie Lily patrząc mężczyźnie prosto w oczy.
– Gówno o tym wszystkim wiesz, Evans – powiedział z wyrzutem Syriusz i narzucając na siebie kurtkę czym prędzej odszedł od przyjaciół kierując się do wyjścia.
– O co właściwie poszło? – zapytał po chwili Remus.
– O miłość, Luniek, o miłość… – westchnął James.
*
Obracałam bladoróżowy kubek w dłoniach obserwując jak jego zawartość powoli zaczyna wirować. Z początku lekkie fale zamieniły się w mały wir. Chwyciłam za ucho naczynia jeszcze bardziej kołysząc go na boki. Płyn w środku ocierał się o ścianki ponownie wpadając do malutkiego tornada. Zrobiłam mocniejszy, gwałtowny ruch i herbata truskawkowa, która była moja ulubioną, znalazła się na podłodze. Czarownica siedząca w fotelu naprzeciwko machnęła różdżką, a plama z drewnianych paneli zniknęła. Uniosła swój zmęczony wzrok, cierpliwie czekając, aż się odezwę. Otworzyłam usta wstrzymując oddech, spojrzałam na babcię. Westchnęłam wypuszczając ze świstem powietrze i odłożyłam kubek na niski stolik. Zagarnęłam włosy za uszy nie bardzo wiedząc co mam ze sobą zrobić.
- Kojarzysz Marcusa O’Connera? – stwierdziłam, że najlepiej będzie zacząć od początku. Spojrzenie utkwiłam w babci. Nie chciało mi się już nawet płakać. Albo może i chciało, ale już nie miałam łez?
- To ten mężczyzna, który pracuje dla Knota? – zapytała kobieta wygodniej siadając w fotelu. Sędziwy wiek powoli dawał jej się we znaki.
- Tak, o tego mi chodzi. Bo widzisz babciu… byłam z nim bardzo blisko. – powiedziałam porzucając chęć poprawienia staruszki. „Pracował” to miałam ochotę rzec.
- Oj tam będziesz się przejmować jakimś mężczyzną. Jesteś tak piękną kobietą, że znajdziesz…
- Nie żyje – przerwałam jej wstając z miejsca. Podeszłam do regału z książkami przyglądając się ich grzbietom. Wcale jednak ich nie widziałam. Przed oczami miałam Bellatrix celującą we mnie różdżką. Do teraz czułam na dłoniach rany po kamieniach, na które upadłam. Domyślając się, że babcia nie wie co powiedzieć, przywołałam swoją torebkę i wyciągnęłam z niej Proroka Codziennego. Położyłam go na kolanach staruszki otwierając na trzeciej stronie.
- Byłam tam wtedy – mruknęłam posępnie patrząc na pogodę za oknem. Padający śnieg z deszczem spowodował „wspaniałą” chlapę. Ta informacja sparaliżowała Grace.
- Stoczyłam krótką walkę z Bellatrix. Szukają mnie. A wiesz co jest najgorsze? – zapytałam odwracając się tak nagle, a w moich błękitnych oczach szalała złość. – Marcus mógł być przynętą na mnie. Chcieli w ten sposób pokazać, że nie boją się zabić człowieka. Pokazali, że są zdolni w każdej chwili zabić Lily, Mary… – ciągnęłam dalej nie dając nawet dojść do słowa babci.
- Co teraz zrobisz? – zapytała kobieta zdejmując okulary z nosa i przecierając zmęczone oczy.
- Będę improwizować – mruknęłam wzruszając ramionami.
 *
Aportowałam się tuż przed dom Potterów. Kiedy wylądowałam w błocie rozległ nieprzyjemny plusk. Zostawiając za sobą małe ślady stóp podeszłam do drzwi i zapukałam z impetem kołatką. Po chwili drzwi otworzyły się wpuszczając mnie do środka. Zdziwiona weszłam do domu i zobaczyłam Lily, która wyglądała ze swojego „magazynka”. Tak nazywała te pomieszczenie Ruda. James mówił na nie po prostu lochy.
- Cześć, Casy. – Lilka uśmiechnęła się wsuwając kosmyk włosów za ucho. – Napijesz się czegoś?
- Nie, ja tylko na chwilę.
- Od razu ostrzegam cię, że zaraz ma przyjść Syriusz – powiedziała marszcząc nos. Odniosłam wrażenie, że Evans nie ma wcale ochoty dzisiaj go widzieć. Uniosłam nieznacznie jedną brew do góry, lecz widząc jej minę od razu zrezygnowałam. Wiedziałam, że i tak niczego się nie dowiem.
- Jak dla mnie to nawet dobrze. Mam sprawę do niego – tym razem to ja wprowadziłam przyjaciółkę w osłupienie. Spojrzałam na nią krótko dając do zrozumienia, że jak na razie nic jej nie powiem. Lily westchnęła wchodząc z powrotem do swojego magazynku.
- Na Merlina… Lily, coś ty tutaj nawyczyniała? – w szoku patrzyłam na pomieszczenie. Wszystko było powywalane, półki połamane, a kociołki wyglądały jakby przebiegło przez nie stado słoni.
- No właśnie… Taki mały wypadek przy pracy – odpowiedziała odwracając się i niewinnie wzruszając ramionami.

Łapa patrzył na mnie trwając w uprzejmym oczekiwaniu, aż się odezwę. Sam fakt, że podeszłam do niego pytając czy możemy porozmawiać, pewnie był dla niego dziwny. W sumie mu się nie dziwię.
- Jutro jest pogrzeb, dostałam dzisiaj list… – powiedziałam cicho trzymając w dłoni kremową kopertę, którą obracałam powoli w palcach. Sama już nie wiedziałam czy dobrze zrobię. Wiedziałam, że jutrzejszy dzień będzie ciężki. Tym bardziej, jeżeli matka Marcusa uzna, że to całkiem magicznie moja wina.
- Chciałam cię zapytać, czy pójdziesz tam jutro ze mną… jako przyjaciel – podniosłam głowę do góry patrząc na Syriusza.
- Nie sądzę, aby to był dobry pomysł – mruknął nieco chłodno. Przez chwilę otworzyłam szerzej oczy. Zapewne widać już było po mnie jak bardzo się zawiodłam. Momentalnie odwróciłam głowę wsuwając dłonie do kieszeni spodni.
- Zapomnij, że zapytałam – rzekłam podchodząc do swojej torebki, która leżała na kuchennym blacie. Przecież doskonale wiedziałam, że taka będzie odpowiedź, więc dlaczego, na Merlina, było mi tak cholerne smutno? Chwyciłam uszy swojej wielkiej torby i ruszyłam do wyjścia cicho postukując obcasami. W drzwiach zatrzymałam się i powoli odwróciłam przez ramię.
- Wracaj do Sarah. Jest już późno, pewnie się o ciebie martwi – powiedziałam uśmiechając się niemrawo. Moja wypowiedź nie była złośliwa, ani trochę. Była to rada troskliwej przyjaciółki, która potrzebowała pomocy, a którą on olał. W drzwiach obiecałam jeszcze Jamesowi, że wpadnę jutro na obiad, a potem z cichym pyknięciem aportowałam się.

Ciężkie, szare chmury przysłoniły słońce pogrążając Londyn z nieprzyjemnym półmroku. Deszcz, który nieustannie padał od kilku godzin sprawiał, że ten dzień wydawał się jeszcze bardziej ponury. Ludzie, chowając się pod parasolami, szybko przemykali ulicami, aby jak najszybciej załatwić swoje sprawy i wrócić do ciepłego i suchego mieszkania.
Stojąc przed wielką, żelazną bramą, w dłoni ściskałam duży czarny parasol. Ubrana w tego samego koloru rzeczy, miałam wrażenie, że przynajmniej pasuję do pogody. Chcąc nie chcąc przeszłam przez furtkę i podążyłam między wąskimi uliczkami cmentarza. W tym momencie cieszyłam się, że związałam włosy w ciasny kok, rozpuszczone zrobiłyby się wilgotne i tylko by mnie denerwowały. W oddali dostrzegłam grupkę mugoli. Zdając sobie sprawę z zabezpieczeń magicznych, ruszyłam w ich stronę. Kiedy podeszłam dosyć blisko, moim oczom ukazała się grupka czarodziei, którzy, tak jak i ja, skrywali się pod czarnymi parasolami.
Paru z nich obdarzyło mnie nikłymi uśmiechami, inni byli zdziwieni moim przyjściem, a niektórzy sprawiali wrażenie jakby mnie nie widzieli. W środku grupki była wykopana głęboka dziura, a obok niej stała trumna. Zaciskając zęby, przeniosłam wzrok na zastygłą twarz Marcusa. Jego oblicze emanowało spokojem. W dłoniach, które złożone były na brzuchu, trzymał swoją różdżkę załamaną w połowie długości. Widząc biel jego skóry poczułam jak skręca mi się żołądek, a krew odchodzi z mózgu. Zamrugałam gwałtownie chcąc pozbyć się nagłych łez. Lekko zakołysałam się z trudem utrzymując się na nogach. Wtem, poczułam jak ktoś mnie przytrzymuje w pasie. Unosząc głowę zobaczyłam twarz starca, który uśmiechał się serdecznie.
- Witaj, moja droga, Dorcas – powiedział cicho. Puścił mnie dopiero wtedy kiedy miał pewność, że mocno stoję na nogach.
- Dzień dobry, profesorze – mruknęłam stawiając kołnierz żakietu, aby choć trochę osłonić się przed zimnym wiatrem. Zastanawiało mnie czemu tutaj przyszedł. Czyżby znał dobrze Marcusa?
- Lily, wspominała, że chcesz kupić dom. Sądzę, że powinnaś jutro odwiedzić mnie w Hogwarcie – powiedział wyjmując z kieszeni cukierki. Zanim zdążyłam coś powiedzieć wyciągnął w moją stronę smakołyk. – Dropsa?

niedziela, 7 kwietnia 2013

Rozdział siódmy: Zamieszki na Pokątnej


Stałam na środku pomieszczenia ze spuszczoną głową. Ręce splotłam za plecami, chcąc ukryć swoje zdenerwowanie. Było mi naprawdę smutno, ale nie miałam wyboru. Nadal uważałam, że podjęłam słuszną decyzję. Mimo wszystkiego co udało mi się osiągnąć nie nadawałam się do tego. Przestępowałam z nogi na nogę nie odzywając się. Kobieta, która stała niedaleko mnie, patrzyła na mnie ze smutkiem.
- Drocas, kochanie – westchnęła Madame Malkin. – Akceptuję twoją decyzję, chociaż twoje projekty są przewspaniałe! Nieśmiało uniosłam głowę i posłałam kobiecie delikatny uśmiech.
- Bardzo chciałabym tutaj zostać, ale ta praca nie jest dla mnie – powiedziałam poprawiając torbę na ramieniu. – Ja już pójdę… Do widzenia! – machając ręką na pożegnanie otworzyłam drzwi wpuszczając do sklepu powiew mroźnego powietrza.
        - Do zobaczenia, Dorcas! – zawołała za mną krawcowa. Poczułam smutek, ale jednocześnie ulgę. Malkin była wspaniałą kobietą i nauczyłam się przy niej całkiem sporo, ale to nie było dla mnie. Owszem lubiłam się ładnie ubierać, dobierać dodatki, ale zajmowanie się tym fachowo mnie nudziło.
*
W małej księgarni było tylko paru klientów. Ogromne półki uginały się pod ciężarem ksiąg zarówno tych starych zakurzonych jak i tych nowiutkich lśniących. Co jakiś czas rozbrzmiewał dzwonek zawieszony nad drzwiami tym samym oznajmiając, że ktoś wszedł do księgarni.
Mary Carter stała pomiędzy regałami układając książki, które dopiero co przywieźli. Równie dobrze mogłaby to wszystko zrobić jednym zaklęciem, ale nie przegapi okazji do zobaczenia ksiąg, których jeszcze nie czytała. Tytuł każdej czytała uważnie i bacznym wzrokiem patrzyła na okładkę, w końcu ustawiała książki jedna obok drugiej według określonych przez szefa schematów. Esy i Floresy cieszyły się dobrą opinią wśród czarodziejów szczególnie, że sklep stał w centrum najsławniejszej ulicy magicznej w Londynie, na ulicy Pokątnej.
Wtem ponownie zabrzęczał dzwonek. Mary wywnioskowała, że musiała to być kobieta, ponieważ słyszała stukanie obcasów o drewnianą podłogę. „Zapewne następna, która szuka jakiegoś romansidła…“ mruknęła w myślach Carter nie przerywając swojej pracy.
- Dzień dobry! – po sklepie potoczył się czyiś melodyjny głos.
Szatynka uderzyła się otwartą dłonią w czoło wyklinając się w głowie za swoje myślenie. Kręcąc głową schyliła się, aby wyciągnąć z kartonu kolejne księgi.
- Witaj, Dorcas – starszy facet powitał blondynkę.
Carter już sobie wyobrażała jak pan Smith ślini się na widok Cas. Mimowolnie zachichotała cicho zakrywając dłonią usta.
        - Mary w pracy? – dobiegł głos blondynki, która musiała stać w miejcu, gdyż jej kroki ucichły.
- Tak, tak, oczywiście panienko – pośpieszył z odpowiedzią stary Smith. – Jest między regałami układa księgi.

                Udałam się między regały i dostrzegłam Mary, która kucała przy kartonie z księgami wyraźnie rozbawiona.
- On tak zawsze? – zapytałam odrzucając na plecy swoje długie jasne włosy. Carter pokiwała tylko głową śmiejąc się. Odstawiła karton na bok otrzepując teatralnie dłonie i poprawiając swoje ubranie.
- Czy ty nie powinnaś być teraz w pracy? Zdaje mi się, że pracujesz dzisiaj na drugą zmianę – zauważyła brunetka, zakładając dłonie na biodrach uważnie mi się przyglądając. Przygryzłam lekko dolną wargę spuszczając wzrok.
- No właśnie zrezygnowałam z pracy u Madame Malkin… – powiedziałam starając się nie patrzeć w oczy szatynki. Mary wybałuszyła oczy w zdziwieniu.
- Ale, Cas… Dlaczego? Przecież byłaś w tym dobra i nawet dobrze ci płacili… – odezwała się po chwili.
- Nie pasowało mi to po prostu, nie czułam się dobrze wykonując tę pracę. – powiedziałam przestępując z nogi na nogę. – Możesz zrobić sobie przerwę? Byśmy poszły na kawę zabierając po drodze Lilkę.
- Daj mi pięć minut…

Na ulicy Pokątnej było sporo ludzi. Śnieg prószył wolno opadając na ziemię. Szyby sklepów zaparowały pod wpływem ciepła jakie było w środku. W aptece, która była parę metrów od centrum Eylopa, była wypełniona po brzegi. Rudowłosa kobieta krzątała się za ladą przyjmując zamówienia od klientów. Miała ochotę pójść już do domu wyłożyć się na kanapie przed kominkiem popijając gorącą czekoladę.
Pchnęłam drzwi i momentalnie w sklepie rozległ się dzwonek, a ja skrzywiłam się nieznacznie. Irytowało mnie, że gdzie tylko weszłam słyszałam te durne pobrzękiwanie. Kiedy ujrzała Lily, szturchnęła łokciem Mary i zaśmiały się na widok miony rudowłosej. Ta rzuciła pytające spojrzenie, a my uśmiechnęłyśmy się głupkowato.
- Porywamy cię – mrugnęłam śmiejąc się. Lily przeniosła wzrok na Mary, jakby próbując dowiedzieć się czegoś więcej.
- Idziemy na kawę, herbatę, czekoladę czy co tam wolisz – wyjaśniła szatynka wchodząc w głąb sklepu. Weszłam tuż za nią, a po sklepie potoczył się stukot obcasów.
- Za dziesięć minut kończę – odparła rudowłosa patrząc przez ramię na swoją szefową. Nie czekając, ani chwili dłużej podeszłam do kobiety uśmiechając się promiennie.
 - Musiała mieć pani wspaniałą młodość – zaczęłam, a uśmiech nie znikał mi z twarzy. – Zapewne miała pani mnóstwo przyjaciół, z którymi spędzała pani radosne chwile… – kontynuowałam, a kobieta powoli pokiwała głową.
- Więc nie będzie pani bardzo zła jeżeli zabierzemy Lilkę już teraz, prawda? – zapytałam szczerząc się jak dziecko, które właśnie dostało lizaka.
- A idźcie już! – kobieta machnęła dłonią śmiejąc się. Mary uśmiechnęła się i pociągnęła za rękę skołowaną rudowłosą, która w locie zdążyła złapać płaszcz i szal.
- Dziękuję! – roześmiałam się wypychając przyjaciółki ze sklepu. Rozchichotane wypadłyśmy ze sklepu na ulicę, przyciągając chwilowe spojrzenia paru osób.
- Wariatki – podsumowała Lilyanne szczerząc się jak głupia.
- Chodźmy już – Mary zagarnęła do siebie przyjaciółki i ruszyła do kawiarni, która mieściła się niedaleko Madame Malkin.
        Nagle rozległ się huk, a wszyscy, którzy byli akurat w pobliżu upadli na brukowaną ulicę. Uniosłam głowę i szybkim spojrzeniem oceniłam co się stało. Sklep, który stał kilka metrów dalej, zajął się ogniem. Wszędzie leżały kawałki szkła, a gdzie nie gdzie, szczątki drewnianych obramowań okien. Czyiś krzyk poniósł się echem obijając o budynki. Włosy na karku stanęły mi dęba, a skórę pokryła gęsia skórka.
- Dorcas! Mary! Szybko – Evans w porę odzyskała trzeźwość umysłu i podniosła się na nogi poganiając przyjaciółki. Mordercze zaklęcia latały w powietrzu odbijając się od budynków, co niektóre roztrzaskując. Na Pokątnej zapanował chaos jakiego nie było od wielu lat.
- Crucio! – krzyknęła jakaś kobieta, a czerwony grot śmignął tuż nad głową Mary. Szatynka pisnęła i z hukiem opadła na posadzkę zdzierając sobie kolana.
Kucnęłam przy przyjaciółce i dotknęłam jej czoła roztrzęsiona. Kątem oka zauważyłam postać, która stała kilkanaście kroków dalej. Uniosłam głowę próbując dojrzeć kto to jest. Ciemna sylwetka majaczyła wśród unoszącego się dymu. Długie czarne włosy, rozwiane i poskręcane okalały chudą i bladą twarz. Usta kobiety rozciągały się w ironicznym uśmiechu. W smukłych dłoniach trzymała różdżkę czule gładząc ją długimi palcami. Duże czarne oczy nisko osadzone w oczodołach patrzyły na mnie z litością.
- Bellatrix… – wyszeptałam czując jak zbiera się we mnie złość. Dźwignęłam się z kolan zaciskając palce na swojej różdżce. Z nienawiścią w oczach spojrzałam na Lestrange mając ochotę zadać jej jak największy ból.
- No, no, no… – zacmokała czarnowłosa wyraźnie rozbawiona. – Kochaniutka Dorcas się zdenerwowała, ojoj… – mówiła kobieta naśladując ton dziecka. Miałam wrażenie, że krew w żyłach zaczęła mi wrzeć.
- Ty i ta cała wasza hołota nie macie co robić? Voldemort nakazał wam zrobić mały szum a ulicy Pokątnej, co? – zironizowałam unosząc jedną brew. Obrzydzenie do tej kobiety ogarnęło całe moje ciało, więc nie miałam żadnych oporów, by pluć jej jadem w twarz.
- Nie wymawiaj imienia Czarnego Pana! – krzyknęła celując różdżką w moją stronę. – Drętwota!
- Protego! –wyczarowałam przed sobą tarczę, a czerwony grot odbił się od niej uderzając w budynek obok. – Tylko na tyle cię stać, Lestrange? – zapytałam ze złośliwym uśmieszkiem.
- Sectumsempra!
- Incednio!
Zaklęcia zderzyły się powodując potężny wybuch, który odrzucił wszystkich na odległość kilka metrów. Upadłam na gruzy budynku kątem oka widząc jak Lily i Mary osłaniają głowę rękoma. Nim zdążyłam się podnieść ujrzałam śmierciożerczynię, która ocierając rozwaloną wargę celowała różdżką we mnie.
- Zdrajcy krwi giną, Meadowes! – zawołała Bellatrix rozsierdzona. – Crucio!
Poczułam jakby w moje ciało ktoś wbijał miliony igieł. Instynktownie zwinęłam się w kłębek nie mogąc myśleć o niczym innym jak o bólu, które rozlało się na całym jej ciele. Igły jakby zamieniły się w noże, które wbijały się niemalże w każdy kawałek mnie. Marzyłam, aby to już się skończyło. Czułam, jak po policzku spłynęły mi łzy.
Zupełnie przez mgłę usłyszałam jak ktoś coś krzyknął, a klątwa została zdjęta. Po chwili ujrzałam nad sobą przerażoną twarz Lily. Chciała się podnieść, ale zamiast tego poczułam szarpnięcie w okolicach pępka. Po chwili upadłam na drewnianą podłogę, a w głowie mi się zakręciło.
- Lily! – krzyknął Potter podbiegając do rudowłosej, uklęknął przy nie z rozdziawionymi ustami patrząc na poszrpane ubrania i zakrwawione dłonie.
- Sprowadź jak najszybciej się da Syriusza i Remusa – Evans niezgrabnie podniosła się udając się w kierunku kuchni. – Opowiem ci wszystko jak wszyscy będą – wyprzedziła pytanie Rogacza wyjmując z szafki fiolki z kolorowymi płynami.
Poruszyłam się lekko, ale po chwili jęknęłam cicho. Otworzyłam błękitne oczy zamglonym wzrokiem wpatrując się w Jamesa. Na mojej twarzy malował się grymas bólu.
- Jak umrę to chciałabym mieć białą trumnę – zironizowałam nie ruszając się z miejsca. Zacisnęłam zęby, aby nie jęczeć. Czułam straszny ból w plecach i miałam wrażenie, że byłam połamana w kilku miejscach.
- Nie ruszaj się, Cas. Lilka zaraz się tobą zajmie – powiedział James spokojnie podnosząc się i sięgając do tylnej kieszeni po lusterko, przez które zawsze kontaktował się z Syriuszem. Kiedy wreszcie zobaczył w odbiciu twarz przyjaciela odetchnął z ulgą.
- Przyjdź jak najszybciej się da – powiedział od razu. – I zabierz ze sobą Lunatyka.
- Ale o co chodzi? – Black marszcząc czoło chodził po pokoju szukając płaszcza.
- Nie mam pojęcia, ale dziewczyny wyglądają strasznie Mary jest nieprzytomna, Dorcas ledwo zipie, a Lily wygląda jakby miała zaraz zemdleć…
- Ja prawie umieram, chciałabym ledwo zipieć – mruknęłam chcąc się przekręcić, przyszło mi za to zapłacić ogromnym bólem w okolicy żeber.
Carter leżała na kanapie oddychając równomiernie. Ręka bezwiednie zwisała jej z łóżka, a na twarzy malował się spokój. Rozłożona na fotelu trzymałam przy czole kostki lodu w niebieskim woreczku. Oczy miałam zamknięte, a dłonie poharatane i jeszcze zakrwawione. Lilyanne kucając przy Mary mówiła szeptem instrukcje Jamesowi, który mieszał coś w kociołku.
Płomienie w kominku zabarwiły się na zielono, a z kominka wyszły dwie postacie. Syriusz Black zrobił kilka kroków i zatrzymał się zszokowany tym co ujrzał. James nie kłamał mówiąc mu o stanie przyjaciółek.
- Na Merlina… – wyszeptał Remus przeczesując dłonią włosy. Po jego twarzy widać było, że nie mógł uwierzyć w to co widzi. Gdy jego wzrok spoczął na Mary, jego oczy wypełniły się jeszcze większym smutkiem.
- Śmierciożercy byli na Pokątnej… – powiedziała Lily opierając się na ramieniu Jamesa. Nie miała siły już stać sama. Zmęczenie całego dnia w końcu ją dopadło.
- Śmierciożercy na Pokątnej? – powtórzył jak echo Remus czule głaszcząc Mary po policzku. Teraz pluł sobie w brodę jak mógł dopuścić do czegoś takiego.
- Czego oni tam chcieli? Kto wam to wszystko zrobił? – zapytał patrząc po twarzach przyjaciół. Poruszyłam się niespokojnie i otworzyłam szerzej oczy. Powoli podniosłam się, aby się wyprostować.
- Bellatrix – powiedziałam cicho patrząc na Syriusza. – Szukała mnie. – dodałam po chwili, gdyż dopiero teraz zdałam sobie z tego sprawę. Wiedziałam, że gdy zwrócę się bezpośrednio do niego, to on zrozumie to najlepiej. W końcu Lestrange była dla niego kuzynką i dobrze wiedział jak wielkim szaleńcem jest. Black wytrzeszczył oczy. Potrząsnął głową chcąc się otrząsnąć z szoku. Zaczął krążyć po pokoju wyraźnie się nad czymś głęboko zastanawiając.
- Remusie, musisz mi pomóc. Nie mam teraz siły, a Mary potrzebuje natychmiastowej pomocy, chociaż chyba lepiej by było, gdyby ją zawieść do świętego Munga – wychrypiała Lily chwiejąc się, ale po chwili silne ramiona Jamesa oplotły ją, nie pozwalając jej upaść.
- My też tam pójdziemy… – dopowiedziała Evans zamykając oczy. – Ale Dorcas na razie potrzebuje odpoczynku. Lestrange potraktowała ją Cruciatusem…
- CRUCIATUSEM?! – krzyknął Łapa zaciskając dłonie w pięści. Razem z Lily momentalnie się skrzywiłyśmy słysząc taki hałas. Miałam wrażenie, że czaszka zaraz mi pęknie.
- Stary, przymknij się trochę – burknął Rogacz patrząc spod byka na przyjaciela, który mu posłał tylko piorunujące spojrzenie.
- Jestem pewny, że jutro dowiemy się czegoś z Proroka chyba, że wcześniej zjawi się Dumbledore, ale w to wątpię. – odezwał się Remus biorąc Mary na ręce. – Nie ma sensu dłużej czekać – dodał ruszając w stronę kominka. – Rogacz, Łapa zaopiekujcie się dobrze dziewczynami. Aha, Syriuszu, nie mów nic Sarah. – zakończył i zniknął w szmaragdowych płomieniach.