niedziela, 19 maja 2013

Rozdział jedenasty: Potterek


                Za pięć dziesiąta weszłam do biura pogrążona we własnych myślach. Byłam potwornie zmęczona. Przegadałam z Marleną prawie całą noc. Do tego można dołożyć kilka godzin snu na niewygodnym materacu. Musiałam wstać bardzo wcześnie, żeby udać się do mieszkania na poddaszu w celu zabrania swoich rzeczy. Nieźle namachałam się zaklęciami, oczywiście musiałam też zajrzeć do ksiąg, ponieważ to i owo mi się zapomniało. Mojego humoru także nie poprawiał stan w pokoju, w którym miałam zamieszkać. Ściany były gołe, tak jak i podłoga. Okno było bardzo stare i bardzo brudne. Drzwi także nie należały do zadbanych. Jak się okazało cała reszta pokoi w zakonie taka była. Wiedziałam, że czeka mnie bardzo ciężka praca z tym pomieszczeniem.
                Po pokonaniu sryliardu rzędu biurek, w końcu znalazłam się przy moim, ale jego widok mnie nie zachwycił. Całość zajmowały pożółkłe teczki. Zmarszczyłam brwi spoglądając na te wszystkie papierzyska. Siadając zauważyłam mały pergaminowy samolocik. Chwyciłam go i wyprostowałam. Miałam tylko posegregować je alfabetycznie, naprawić tusz jakby gdzieś był wyblakły i napisać na nowo, jeśli któraś z nich jest nieczytelna. Ze świstem wypuściłam powietrze, a Lydia spojrzała na mnie pytająco.
                - Ciężki poranek? – zapytała uśmiechając się współczująco. Uniosłam na nią wzrok i kiwnęłam krótko głową. Z niechęcią zerknęłam na teczki marszcząc nos.
                - A wizja naprawiania tych wszystkich akt, jeszcze bardziej poprawia mi humor – mruknęłam z przekąsem chwytając pierwszą teczkę z brzegu. McKinnon zaśmiała się cicho i podniosła się z krzesła.
                - Zrobię nam kawę – zaproponowała i oddaliła się w nieznanym mi kierunku. Podziękowałam jej w duchu i wzięłam się za moją robotę. Po przekartkowaniu jednej teczki byłam na skraju załamania. Niemalże każda strona była do naprawy. Była nieczytelna, komuś wylała się kawa, albo rozlał atrament. Zdarzały się też kawałki jedzenia i wyrwane strony. Cudownie. Zajmie mi to co najmniej tydzień, a ja na to miałam tylko jeden dzień. Byłoby tak wspaniale, gdybym mogła się zdrzemnąć na półgodzinki. Wiedziałam, że to niemożliwe, więc tylko westchnęłam i położyłam głowę na wszystkich papierach, a świat zasłoniły mi włosy.
                - Dorcas, co robisz? – dobiegł mnie głos Jamesa. Po jego tonie mogłam wywnioskować, że uśmiecha się w rozbawieniu, zawsze tak robił. Ale kompletnie zapomniałam, że oni pracują tuż obok mnie. Zupełnie nie zwróciłam na nich uwagi kiedy przyszłam.
                - Pracuję – mruknęłam nawet nie podnosząc głowy, przez co mój głos był trochę stłumiony. Usłyszałam śmiech dwóch osób. Zaraz. Dwóch osób? Podniosłam głowę na wysokość kilku centymetrów i spojrzałam na Blacka. Śmiał się. Super.
                - Co was tak rozbawiło? – Lydia wydawała się bardzo zaciekawiona, a dwa lewitujące kubki kawy umieściła na swoim biurku, bo na moim nie było ani cala wolnego miejsca. Dodatkowo jeszcze obok stał karton wypełniony księgami i innymi duperelami.
                - Dorcas ma bardzo innowacyjne podejście do pracy, bo w jej przypadku jest to spanie – Rogacz był wyraźnie rozbawiony, bujał się na tylnych nogach krzesła, a ja miałam wielką ochotę sprawić, by z niego zleciał.
                - Ja nie śpię, tylko myślę – odpowiedziałam z powagą w głosie, patrząc dumnie na Pottera. Moje słowa wywołały tylko jeszcze większą salwę śmiechu, a kilka osób zwróciło ku nam głowy w zaciekawieniu. Świetnie, jak zwykle w centrum uwagi.
Prychnęłam pod nosem i wróciłam do swojej poprzedniej czynności, czyli oczywiście do myślenia. Szukałam w moim umyśle, który miał pełno dziur, zaklęć mogących mi pomóc w naprawianiu teczek. W końcu zaklęcia były moim ulubionym przedmiotem i byłam w nich naprawdę dobra. Jednak przez prawie rok nie używałam czarów i zdążyłam zapomnieć to i owo. Słyszałam jak ktoś podchodzi do Lydii i zamienia z nią kilka słów, ale nie zwracałam na to zbytniej uwagi.
- A ona czemu śpi?- dobiegł mnie głos mężczyzny, a we mnie się zagotowało. Nie mogłam nawet spokojnie pomyśleć. Czy to takie ciężkie do zrozumienia, że próbuję się skupić.
- Ja nie śpię, tylko myślę – rzuciłam wściekła i podniosłam głowę. Odgarnęłam sprzed oczu blond kosmyki. Ku mojemu zdziwieniu koło Lydii stał nikt inny jak Ethan Crooper. Byłam bardzo zaskoczona jego widokiem i chyba było to po mnie widać. Zmuszając swój mózg do pracy, przypomniałam sobie, że Marlena coś wspominała, że to on właśnie miał mnie zaprowadzić do Biura Aurorów. To wszystko miało sens.
- Nie wnikaj – rzucił James rozweselony. Ethan posłał w moją stronę szeroki uśmiech. Odpowiedziałam mu nienawistnym spojrzeniem i olśniło mnie. Słyszałam jak coś do mnie jeszcze mówią, ale w tym momencie nie obchodziło mnie to. Sięgnęłam po różdżkę zamyślając się jeszcze na moment. Nastała cisza. W końcu się zamknęli i wpatrywali się we mnie z zaciekawieniem. Położyłam przed sobą jedną z teczek i wycelowałam w nią różdżką.
- Evanesco, aperacjum, reparo i… chłoszczyść – mruczałam do siebie. Teczka najpierw została wyczyszczona, potem ujawnił się w nim niewidzialny atrament, jakby ktoś kiedyś był takim żartownisiem. Podarte strony się poskładały. Broszurka została jeszcze raz dokładnie wyczyszczona, tak, że lśniła, i opadła równo na skraju biurka. Zadowolona, niczym mała dziewczynka, klasnęłam w dłonie. Potoczyłam wzrokiem po znajomych, którzy byli lekko zdziwieni. Ostatnio każdy tak na mnie reagował, więc zdążyłam się w miarę przyzwyczaić.
- No co? Mówiłam przecież, że myślę – powiedziałam oburzona. Lydia roześmiała się o mało co nie wylewając kawy. Crooper wyglądał tak jakby pierwszy raz w życiu słyszał takie zaklęcia. James z Syriuszem wymieniali się spojrzeniami spoglądając to na mnie, to na stertę papierów.
- W końcu zdolna Wężyca ze mnie – mruknęłam posyłając ironiczny uśmiech w kierunku Huncwotów. Na ich twarzach pojawił się wyraz rozbawienia.
Zabrałam się do roboty. Siedziałam na krześle, z założoną nogą na nogę i ze znudzonym wyrazem twarzy machałam różdżką. Dwa razy zdarzyło się tak, że podeszli do mnie aurorzy, aby pochwalić mój spryt. Zdziwiło mnie to, ale Lydia wyjaśniła mi, że takie zadanie otrzymuje każdy nowy, a wszyscy inni aurorzy mają zakaz pomagania żółtodziobom. Jest to forma sprawdzenia sposobu myślenia i szukania wyjścia z sytuacji. Byłam z siebie niezmiernie dumna. Kwadrans przed dwunastą miałam już wszystko skończone i szłam w kierunku gabinetu szefa lewitując obok siebie idealnie czyste, ułożone alfabetycznie teczki.
*
Każdy dzień wyglądał tak samo. Zmieniały się jedynie godziny pracy. Zirytowana tym, że każdą teczkę musiałam robić osobno, wyszukałam zaklęcie, które umożliwiło mi robienie około czterdziestu na raz. Jacob był bardzo zaskoczony, ponieważ za każdym razem pojawiałam się szybciej, a on musiał wyszukiwać dla mnie coraz to nowe papierzyska. W końcu opanowałam te zaklęcia do takiej perfekcji, że, gdy tylko pojawiły się na moim biurku, jedno machnięcie różdżki sprawiało, że wszystkie były już naprawione, czyste i posegregowanie, a następne machnięcie sprawiało, że lądowały one na biurku szefa.
Siedziałam na swoim stanowisku czytając Czarownicę. Przed chwilą wysłałam szefowi cztery partie teczek, z której każda liczyła ponad setkę. Zmęczona tym ciągłym lataniem do gabinetu szefa, wyszukałam zaklęcie teleportujące przedmioty w określone miejsce, aby ułatwić sobie zadanie. Zadowolona ze skończonej pracy, czytałam artykuł o zaklęciach przydających się w utrzymaniu włosów we wspaniałej kondycji. Prenumeratę Czarownicy zamówiła, od razu, kiedy pojawiłam się w zakonie. Co prawda, mój pokój wymagał remontu, ponieważ jedynie co udało mi się załatwić to łóżko, ale jakoś przyjemniejsze było dla mnie siedzenie w salonie i czytanie gazety.
- Meadowes, natychmiast do mnie! – po pomieszczeniu rozniósł się doniosły i zdenerwowany głos szefa. Przestraszona wypuściłam czasopismo z rąk. Rozejrzałam się dookoła, ale nie było ani Huncwotów, ani Lydii. Każdy z nich miał jakieś zadanie w terenie. Jednak ja, jako żółtodziób, pracowałam tylko w biurze.
Położyłam Czarownicę na biurku i ruszyłam w stronę gabinetu. Kiedy mijałam Ethana uderzyłam do w tył głowy, gdyż przed chwilą zbyt intensywnie patrzył na mój biust. Zrobił minę poszkodowanego, a ja odwzajemniłam się piorunującym spojrzeniem.
Gdy wchodziłam do Bradley’a czułam się jak uczennica, która została wezwana na dywanik do dyrektora. Po uzyskaniu odpowiedzi, weszłam do środka niepewnie zamykając drzwi. Na dobrą sprawę nie wiedziałam co takiego zrobiłam, bo mężczyzna nie wyglądał na zadowolonego.
- Usiądź, Dorcas – gestem dłoni wskazał mi krzesło, a ja wykonałam jego polecenie. Siedziałam sztywna jak struna, nie wiedząc czego się spodziewać. Twarz miał nie do przeniknięcia. Wpatrywał się to w teczki, które notabene idealnie ułożone na biurku tworzyły cztery dość pokaźnie stosiki, to we mnie. Nie odzywał się ani słowem.
- Czy… coś zrobiłam źle? – zapytałam bardzo cicho, w obawie, że ten zaraz może na mnie nakrzyczeć. Zdążyłam się już przekonać, że ten z pozoru spokojny mężczyzna może być bardzo groźny. Minęła dość długa chwila, zanim Jacob stwierdził, że odpowie na moje pytanie.
- Właśnie nie. Wszystko jest idealnie – jego słowa wbiły mnie w krzesło. Zamrugałam kilkakrotnie oczekując jakiejś odpowiedzi, ale się nie doczekałam. Bradley należał do osób, które nie za wiele mówiły.
- Więc o co chodzi? – owijanie w bawełnę z tym człowiekiem nie miało większego sensu, więc zapytałam prosto z mostu.
- Na razie nie mogę cię wypuścić w teren, bo nie przeszłaś testów. Oczywiście zapoznałaś się z ich terminami, prawda? – zapytał to jak gdyby to było oczywiste. Nie zerknęłam nawet w te pergaminy, kompletnie o nich zapomniałam. Mimo to kiwnęłam głową, a mężczyzna kontynuował swoją wypowiedź – Jako, że pan Potter na jakiś czas będzie musiał być w biurokracji przydzielę cię do Blacka i McKinnon. Każde z nim prowadzi własne sprawy, a ty będziesz im po prostu towarzyszyć i służyć radą.
O panie Boże, gdzie jesteś i czemu się tak nade mną znęcasz. O tyle o ile z Blackiem wychodziło nam unikanie rozmów ze sobą, tak teraz Jacob zmusza nas do współpracy, z tego nie wyniknie nic dobrego. Chciałam już otworzyć usta, żeby zaprzeczyć, ale napotkałam nie znoszący sprzeciwu wzrok szefa. Wypuściłam zrezygnowana powietrze z płuc. Zapowiadają się wspaniałe dni.
*
- Marlenooo – zawołałam płaczliwym tonem wchodząc do salonu. Blondynka uniosła zdziwione spojrzenie znad Proroka Codziennego. Wygięłam usta w podkówkę i podeszłam do niej opadając na miejsce obok.
- Co się stało? – zapytała wyraźnie rozbawiona moją miną. Spojrzałam na nią spod byka, a ta udała poważną.
- Dostałam awans, tak jakby – jęknęłam załamana rozkładając się na sofie. Podłożyłam poduszkę pod głowę i wpatrzyłam się w sufit. To był zdecydowanie koniec świata. McKinnon zaczęła się krztusić chcąc najprawdopodobniej nie wybuchnąć śmiechem. Spojrzałam na nią urażona, a ta na nowo przybrała poważny wyraz twarzy.
- Ale to przecież chyba dobrze, co? Sama mówiłaś, że ta biurokracja zaczyna cię nudzić – zaczęła mówić, a ja posłałam jej mordercze spojrzenie. Na nią ono nie podziałało.
- Wcale, że nie dobrze! Wręcz fatalnie! – jęknęłam nakrywając twarz poduszką. Wizja pracy z Blackiem kompletnie mnie przerażała, bo to oznaczało, że będę musiała spędzać z nim czas sam na sam. Czułam się o wiele lepiej, gdy nie musiałam z nim rozmawiać. Kiedy podniosłam się na łokciach Marlena wpatrywała się we mnie oczekując dokładniejszych wyjaśnień.
- Bradley stwierdził, że przydzieli mnie do Lydii i Blacka – spojrzałam na nią smutno. McKinnon wybuchła głośnym śmiechem odrzucając głowę do tyłu. Spojrzałam na nią wściekła, a krew się we mnie zagotowała. – Ja tutaj rozpaczam, a ty się ze mnie nabijasz! – zawołałam oburzona, oskarżycielsko celując w nią palcem.
- Wybacz, Cas, ale to jest naprawdę śmieszne – wykrztusiła po chwili ocierając oczy od łez. Spięłam się, żeby się odgryźć, ale zwykle ktoś musiał się wcisnąć.
- Co takiego znowu zrobiła, Dorcas, że Marlena prawie pękła ze śmiechu? – zapytał Crooper z szelmowskim uśmiechem pojawiając się zupełnie znikąd. On z Blackiem mieli coś wspólnego. Zawsze pojawiali się w najmniej odpowiednich momentach. Niech ich Merlin trzaśnie!
- Ethan, to nie twoja sprawa! – zawołałam obrażona ponownie celując spojrzeniem w sufit. Kątem oka dostrzegłam tylko jak mężczyzna kręci z niedowierzaniem głową. Jak gdyby nigdy nic, podniósł mnie, usiadł na kanapie i posadził na swoich kolanach. Tak na dobrą sprawę z Marleną okupowałyśmy trzyosobową kanapę. Mimo wszystko spojrzałam na bruneta ze złością. Chciałam wstać, ale skutecznie mi to uniemożliwił.
- A teraz wyspowiadasz się Ethankowi, co takiego rozbawiło Marlenę, a cię puszczę – oznajmił puszczając mi perskie oko. Prychnęłam niczym rozjuszona kotka zakładając dłonie na piersi. W końcu siedzenie na czyiś kolanach nie jest takie złe. Po chwili poczułam jak jego ręka wodzi po moich plecach zjeżdżając niebezpiecznie coraz niżej.
- Crooper, ty gumochłonie! Zabierz swoje łapy! – warknęłam podskakując jak oparzona. Utkwiłam w nim groźne spojrzenie moich niebieskich oczu. On tylko uśmiechnął się bezczelnie.
- Jak mi powiesz to cię puszcze – powtórzył z bezwstydnym uśmiechem. Gdybym była kociołkiem pełnym wody, zaczęła by ona teraz szybko wyparowywać.
- Dobra. Bradley przydzielił mnie do Blacka – powiedziałam dosadnie. Marlena za wszelką cenę próbowała się nie roześmiać. Nie wiem co było dla niej takie zabawne. Dla mnie to była trauma życia. Zaś przez twarz Croopera przemknęło zdziwienie i jakby zawód. Przez chwilę jakby walczył sam ze swoimi myślami. Lubiłam obserwować emocje malujące się na twarzach ludzi. Łatwiej mi potem było ich rozszyfrowywać. Przechyliłam lekko głowę przyglądając mu się z zainteresowaniem.
- Mógł cię przydzielić do mnie – powiedział z żalem robiąc przy tym minę zbitego psa. – Bylibyśmy wspaniałą parą! – zawołał uradowany tą wizją. Czym prędzej zeskoczyłam z jego kolan obdarzając go spojrzeniem godnym wariata.
Naszą walkę na spojrzenia przerwało nagłe pojawienie się Rogacza, który wyglądał jakby właśnie wygrał milion galeonów na loterii. Kiedy tylko mnie odszukał, doskoczył do mnie i porwał w ramiona okręcając wokół własnej osi. Doszły mnie tylko słowa „szczęśliwy”, „cudownie”, ale nic konkretnego, ani sensownego. Kiedy w końcu w miarę się uspokoił, stanęłam w odległości wyciągniętych ramion i spojrzałam na niego w oczekiwaniu.
- Cassy, będę ojcem! – zawołał, a mi szczena opadła. Halo, potrzebny jakiś dźwig, żeby pozbierać ją z podłogi! Wpatrywałam się w niego z szeroko otwartymi oczami. James ojcem, czyli Lily jest w ciąży. Dobrze, że unikałam tej rudej wiedźmy, bo nie szczędziłabym jej słów, a zaraz wszyscy by mnie naskoczyli, że przecież jest w ciąży. Mimo wszystko uścisnęłam mocno Pottera ciesząc się z jego szczęścia.
- To, dlatego mnie przydzielili do Blacka – jęknęłam, kiedy wszyscy już pogratulowali przyszłemu tatusiowi. Moje słowa jak zwykle wywołały salwę śmiechu. Naprawdę, miałam wspaniały dar. Nie ważne co powiedziałam lub robiłam, to ludzie się śmiali, albo byli zdziwieni. Zaiste.
*
W końcu miałam trzy dni wolnego. Wydaje mi się jednak, że dostałam je ze względu na zbliżające się święta wielkanocne i dlatego, że od początku pracy nie brałam dnia wolnego. Wczorajszy dzień tak mnie otumanił, że z wielką chęcią położyłam się spać w obskurnym pokoju. Obiecałam sobie, że ten czas wykorzystam do wyremontowania sypialni i zapoznania się z terminami egzaminów. W planach miałam także naukę, ale z tym będzie najgorzej.
Obudziłam się dość wcześnie. Spanie na starym materacu zdecydowanie nie należało do najwygodniejszych. Z racji tego, że był piątek w kwaterze nie było pewnie nikogo oprócz Molly i jej pięciu synów, Percy’ego, Billa, Charlie’go, Freda i George’a, których zdążyłam poznać parę dni temu z racji tego, że raczej nie pozwala im się siedzieć w salonie, a ja tylko tam spędzam czas. Chłopcy są zbyt młodzi, aby byli wtajemniczani w takie sprawy, więc sprawiono im bawialnię i bibliotekę, aby mogli spędzać czas.
Po odświeżeniu się w małej łazience zeszłam po schodach po drodze zawiązując włosy w luźnego warkocza. Była to odmiana od mojej codziennej fryzury, czyli puszczeniu ich samopas. Na pierwszym piętrze musiałam momentalnie usunąć się pod ścianę, gdyż dwóch rudowłosych chłopców śmiejąc się do rozpuku uciekali przed trzecim. Pokręciłam głową uśmiechając się pod nosem. Mimo, że Bill i Charlie byli bardzo nieznośni to polubiłam ich od razu. Wnosili dużo życia i radości w, czasami ponure, życie zakonu. Nawet nie zauważyłam kiedy znalazłam się w kuchni. Przy stole w dziecięcych, drewnianych krzesełkach siedziało dwóch chłopców bliźniaków, którzy jedli owsiankę całą twarzą.
- Cześć, Molly – powiedziałam ciepło do kobiety, która wstawiała do pieca kolejną porcję domowej roboty bułek i chleba. W końcu był piątek i pewnie w porze lunchu jak i na obiad wpadnie parę osób. Chwyciłam dzbanek, w którym była gorąca herbata i nalałam sobie do kubka.
- Dzień dobry, Dorcas. Wyspałaś się? – odpowiedziała wycierając dłonie o szmatkę, którą miała przewieszoną przez fartuszek. Na jej twarzy od razu wykwitł serdeczny uśmiech.
- Średnio. Ten materac jest okropny, ale na szczęście dzisiaj już się za to zabieram – wsypałam płatki do zimnego mleka i dodałam łyżkę cukru. Weasley spojrzała na nie z ukosa, gdyż ostatnio stoczyłyśmy dość głośną konwersację na temat zimnego mleka. Molly upierała się, że mam je podgrzać. Oczywiście zaprzeczyłam i nie zrobiłam tego, ponieważ nie lubię ciepłego mleka z płatkami. Rudowłosa pogroziła mi także tym, że będzie mnie boleć gardło co skwitowałam tylko pobłażliwym uśmiechem. Od zawsze tak robiłam i nikt tego nawyku we mnie nie zmieni.
- Czyli wybierasz się na Pokątną? – zapytała zanim zniknęła za drzwiami spiżarni. Moją uwagę przykuł kociołek, w którym znajdowała się czerwona, kleista maź. Kiedy ją powąchałam dobiegł mnie zapach truskawek. A więc to był dżem.
- Raczej tak. W mugolskim sklepie miałabym zbyt dużo kombinowania z przeniesieniem mebli tutaj. A tak rzucę na nie zaklęcia pomniejszające i wszystko pójdzie gładko.
Obserwowałam jak Molly machając różdżką sprawia, że dżem wypełnia słoiki postawione na stole, zamyślając się. Nie miałam dużo mebli do kupienia. Zaledwie łóżko, biurko i szafa lub komoda, albo jedno i drugie, jeżeli zmieszczę je w pokoju. Na razie wszystko znajdowało się w kartonach i w kufrze, który miałam jeszcze z czasów Hogwartu. Miałam zamiar jeszcze wstąpić po drobne rzeczy takie jak kałamarze, pióra, pergaminy czy też świece. Marzył mi się także puchowy dywanik koło łóżka, ale pomyślę jeszcze o tym.
- Mogłabyś wstąpić do Ministerstwa? Z samego rana Dumbledore zostawił jakieś dokumenty dla Lydii. Miałam sama to załatwić, ale byłoby cudownie, gdybyś mogła mnie wyręczyć. – poprosiła różdżką przywołując z szuflady kilka zwojów pergaminów.
- Nie ma problemu – uśmiechnęłam się, odkładając miseczkę do zlewu. – Lecę, na obiad pewnie wrócę, więc zostaw coś dla mnie! – zawołałam w drzwiach, a odpowiedział mi śmiech kobiety. Taka była prawda. Jej posiłki były niesamowicie dobre i nie miałam z zamiaru z nich rezygnować. To było jednym z wielu powodów, dlaczego nie chciałam na razie kupować domu. W kwaterze miałam zapewnione ciepłe i przepyszne posiłki, nie byłam zdana na samotność, ponieważ zawsze ktoś był i miałam dostęp do dość pokaźnej biblioteki.
*
Aportowałam się niedaleko kominków. Było to jedne z nielicznych miejsc, w których można było się teleportować. Zapewne po to, aby nie dochodziło do masowego pojawiania się i znikania. Szybko podążyłam w kierunku wind, które o tej godzinie były bardzo tłoczne. Było parę minut po ósmej. Jak zwykle pod sufitem windy, krążyło kilka papierowych samolocików, do których zdążyłam się już przyzwyczaić. Przynajmniej miałam pewność, że sowa nie zapaskudzi mojego biurka. Sowa. Właśnie. Potrzebowałam sowy.
Po przejściu całej sali pełnej biurek, w końcu znalazłam się przy swoim stanowisku. Zadbałam o to, aby na czas nieobecności zostawić po sobie porządek. Na blacie znajdował się tylko kałamarz i pióro. Reszta potrzebnych rzeczy, była pochowana w szufladach.
- Cześć – zawołałam wesoło, przysiadając na rogu biurka Lydii. Złotowłosa podniosła na mnie zdziwiony wzrok.
- Czy ty przypadkiem nie masz dzisiaj wolnego? – zapytała patrząc na mnie jak na wariatkę lub osobę niezrównoważoną psychicznie. Roześmiałam się na widok jej miny i nim się zdążyła zorientować upiłam kilka łyków kawy z jej kubka. Za ten wyczyn oberwało mi się groźnym spojrzeniem.
- Mam, ale mam coś dla ciebie – wstałam i zaczęłam szperać w torbie, aby znaleźć pergaminy, które Molly prosiła przekazać. Było to zadanie bardzo trudne, gdyż walało się w niej wiele dziwnych rzeczy, a dodatkowo miała ulepszenie w postaci zaklęcia powiększającego. Zirytowana przywołałam je zaklęciem.
- Dumbledore był dzisiaj rano, Molly prosiła, żebym podrzuciła Ci, bo i tak mam po drodze – dodałam zniżając głos, aby nikt niepowołany nie usłyszał tego. Kątem oka zarejestrowałam jakiś ruch po mojej prawej stronie. Momentalnie odwróciłam w tym kierunku głowę napotykając spojrzenie Blacka. Nie odzywał się nic, nie rzucał kąśliwych uwag, ani złośliwych spojrzeń. Lydia kiwnęła głową pośpiesznie chowając dokumenty do szuflady.
McKinnon bardzo rzadko bywała w siedzibie głównej Zakonu Feniksa. Odkąd tam mieszkam widziałam ją zaledwie dwa razy. Marlena powiedziała mi, że Lydia woli siedzieć w domu wraz ze swoim mężem, a jeżeli jest coś co ona może zrobić to na pewno ktoś ją o tym poinformuje.
- Gdzie idziesz? – zapytał Syriusz odwracając się całym ciałem w moją stronę. Pewnie ten dzień będzie mu się strasznie dłużył, bo nie było Pottera. Domyśliłam się, że tak jak ja ma wolne i pewnie wziął je dłuższe, aby móc spędzić więcej czasu ze swoją ciężarną rudą wiedźmą.
- Na zakupy – odparłam krótko, prostując się. Ten dzień zaczął się dobrze i nie chciałam go sobie psuć poprzez złośliwe nastawienie dla Blacka. Pozłoszczę się kiedy indziej. Dzisiaj mam dużo do załatwienia.
- Na Pokątną? – spojrzał na mnie uważnie, a ja kiwnęłam głową.
- Sama? – kolejne kiwnięcie. – Oszlałaś?! – oburzony zdusił w sobie krzyk
Spojrzałam na niego zdezorientowana marszcząc czoło. Dlaczego on zawsze musiał być taki nieprzewidywalny? Zupełnie jak kobieta podczas okresu.
- A co w tym takiego strasznego? – wzruszyłam ramionami mając ochotę teatralnie wywrócić oczami, jednak powstrzymałam się.
- Ostatnio kiedy byłaś na Pokątnej, zostałaś potraktowana cruciatusem z ledwością stamtąd uciekając – momentalnie podszedł do mnie ściszając głos. Przez chwilę nie rozumiałam o co chodzi. Zmarszczyłam nos starając się wychwycić ukryte między wierszami informacje. Zamarłam. On się o mnie troszczył. Na mojej twarzy odmalował się wyraz zaskoczenia.
- Daj spokój, Łapo – jęknęłam błagalnie, a on zamrugał kilkakrotnie. W sumie sama się zdziwiłam. Odkąd wróciłam do Anglii pierwszy raz powiedziałam do niego po pseudonimie. – Jest piątek, zaraz są święta na pewno będzie dużo ludzi, więc nic mi się nie stanie – pośpieszyłam z wyjaśnieniem nie chcąc dać po sobie, że te spoufalenie także mnie zaskoczyło.
Ale on nie dawał za wygraną. Patrzył na mnie wzrokiem ojca, który zabrania iść swojej córce na imprezę. Na chwilę nawet się przejęłam, ale szybko otrząsnęłam się kiedy przypomniałam sobie ile mam do załatwienia.
- Obiecuję, że będę ostrożna – powiedziałam zapinając guziki czarnej szaty. Jestem pewna, ze nie był zadowolony z tej odpowiedzi, ale byłam już dorosłą kobietą i sama decydowałam o swoim życiu, dodatkowo startowałam na aurora, więc powinnam sobie poradzić. Cmoknęłam Lydię w policzek na pożegnanie i podążyłam w kierunku wyjścia.
*
W sklepie meblowym poszło mi nadzwyczaj szybko. Zdecydowałam się na jednoosobowe łóżko, które sprzedawca powiększył o dziesięć cali na moją prośbę, dzięki czemu mogłam kupić komodę. Wybrałam także szafę, krzesło i biurko. Wszystkie meble wykonane były z hebanowego drewna. Dodatkowo zdecydowałam się na parkiet, z którym dostałam instrukcję z zaklęciem jak go zamontować i kilka drewnianych listewek w celu naprawienia okna. Miły pan pomniejszył dla mnie przedmioty i zmniejszył ich wagę. Nabyłam też w papierniczym odpowiednie przedmioty i udałam się do Centrum Handlowego Eylopa.
Pomieszczenie było ciemne i ciche. Co jakiś czas słychać było pohukiwanie sów, które siedziały w klatkach. Jedne spały, inne jadły, a niektóre próbowały się uwolnić. Póki co, żadna nie wyglądała na zwierzę z charakterem. Wszystkie były takie same, zwykłe sóweczki.
Moją uwagę przykuła sowa na najniższej półce. Średniej wielkości, rozmiarem zbliżona do puszczyka. Upierzenie na tułowiu miał jasnoszare, głowę czarną ze słabo zaznaczoną ciemnoszarą szlarą i charakterystycznymi uszami z piór, które wyglądem przypominały ściągnięte brwi. Skrzydła miał ciemniejsze i jasnoszare. Kiedy zorientował się, że jest obserwowany natychmiast przestał próbować dziabnąć sowę w klatce obok. Momentalnie wsadził łepek pod skrzydła udając, że śpi. Uśmiechnęłam się pod nosem i omal nie dostałam zawału kiedy usłyszałam czyiś głos tuż obok siebie.
- Puchaczyk czubaty, został sprowadzony z Brazylii – powiedział sprzedawca patrząc na ptaka, który mnie zaciekawił. – Niezmiernie niegrzeczny. Jest u nas prawie pół roku, a to bardzo długo jak na sowy. Mogę pani polecić jakąś inną spokojną sowę…
- Nie – odpowiedziałam stanowczo, a puchaczyk podniósł lekko łeb obserwując mnie jednym okiem w kolorze szkarłatu. – Chcę tego.
*
Dochodziła piętnasta kiedy aportowałam się przed kwaterą główną Zakonu Feniksa. Pośpiesznie weszłam do budynku, gdyż zanosiło się na deszcz. Ruszyłam w stronę salonu trzymając pod pachą klatkę z sową. Stanęłam w progu próbując wywęszyć czy Molly zrobiła już obiad. W pomieszczeniu zastałam dwóch czarodziejów, których znałam tylko z widzenia. Oboje siedzieli w fotelach i czytali jakieś dokumenty. Wróciłam na korytarz, bo z kuchni nie docierały jeszcze pyszne zapachy, miałam więc czas odnieść wszystko do pokoju i zrobić wstępne porządki.
Klatkę z sową tymczasowo postawiłam na oknie. Muszę przyznać, że był strasznie głośny. Skrobał pazurami dno klatki, gryzł kraty, stukał w nie dziobem i pohukiwał nazbyt głośno. Próbowałam wczytać się w książkę, którą w ostatniej chwili kupiłam w Easach i Floresach, ale zwierzę rozpraszało mnie. Zaklęcia do zmiany pomieszczenia na stałe nie były wcale łatwe i wymagały ode mnie dużo skupienia. Po kolejnym przejechaniu szponami po dnie klatki doprowadziły mnie do furii. Z hukiem zatrzasnęłam księgę i podniosłam się podchodząc do zwierzęcia. Wpatrywałam się w nie groźnie, ale sowa nic sobie z tego nie zrobiła tylko dalej próbowała przegryźć kraty.
- Jak cię wypuszczę to będziesz grzeczny, nie uciekniesz i nie nasrasz mi w pokoju? – zapytałam przyglądając się zwierzęciu podejrzliwie. Ten znieruchomiał na chwilę, przekrzywił łepek zamrugał kilkakrotnie w odpowiedzi. Niepewnie otworzyłam klatkę, a sowa pośpiesznie wygramoliła się z niej i usadowiła na parapecie wyraźnie rozweselona. Zaśmiałam się pod nosem siadając na starym materacu. Wróciłam do lektury starając się sprawić, by ściany stały się wrzosowe.
Prawie dwie godziny później udało mi się zamontować parkiet, pomalować ściany i wymienić okno. Meble wraz z innymi szpargałami stały na samym środku pomieszczenia jeszcze pokryte folią. Byłam wykończona. Zaklęcia okazały się naprawdę trudne. Musiałam się nieźle postarać, aby listewki w oknie były symetryczne względem siebie i kolor ścian był jednolity, nie mający nagle pomarańczowych plam.
Wychodząc na klatkę schodową usłyszałam jak drzwi wejściowe się zamykają. Minęło już sporo czasu i pewnie już dawno był obiad. Wesoło zbiegłam po schodach czując jak skręca mi się żołądek z głodu. W sumie to będzie mój drugi posiłek tego dnia, pomijając jabłko, które zjadłam w trakcie zakupów. W salonie minęłam Artura Weasley’a, męża Molly, któremu posłałam ciepły uśmiech i wiedziona smakowitym zapachem czym prędzej udałam się do kuchni. Przy stole siedziało kilka osób. Moją uwagę od razu zwróciła blondynka, która żwawo gestykulowała. Obok niej siedział Ethan, zaś z drugiej strony Syriusz, co nieco mnie zdziwiło. W piątki z tego co wiedziałam, udawał się razem z Sarah do jej rodziców na obiad. Owszem w kwaterze bywał dość często, ale w piątki nigdy, a jak już to bardzo późnym wieczorem. Usiadłam pomiędzy Nimfadorą Tonks i Alicją Longbottom, a naprzeciwko Marleny.
- Cześć, Dora – zawołała wesoło siedmioletnia dziewczynka, a jej włosy momentalnie zmieniły kolor z ciemnego fioletu na jaskrawie czerwony.
- Cześć, Dora – odpowiedziałam tak samo wesoło mierzwiąc włosy małej Tonks. Dziewczynkę zawsze cieszyło to, że miałyśmy takie same zdrobnienia imienia. Nazywała mnie „Dorą” kiedy tylko mogła. Chociaż nienawidziłam go i wolałam jak zwracano się do mnie „Cas”, Nimfadora była tak urocza, że nie umiałam się na nią złościć.
Chwyciłam czysty talerz i zaczęłam nakładać sobie obiad próbując zorientować się w rozmowie, którą prowadziła Marlena z Ethanem i Syriuszem. Po kilku minutach udało mi się zorientować, że blondynka stara się wpoić mężczyznom, że praca w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów była naprawdę ekscytująca.
- Oh, tak. Przecież karanie jedenastolatka za wyczarowanie królika z kapelusza jest takie szalone – zironizował Ethan krzyżując ręce na piersiach dając tym samym znak, że nie odpuści.
Na jego wypowiedź parsknęłam śmiechem starając się nie zakrztusić. Marlena obdarzyła mnie zabójczym wzrokiem, a na Croopera patrzyła jakby miała go zaraz zamordować. Zajęłam się swoim obiadem, jednak na moich ustach błąkał się uśmieszek rozbawienia.
- A ty, Dorcas, co uważasz na ten temat? – zapytała po krótkiej chwili. Momentalnie wpakowałam kolejną porcję ziemniaków do ust, aby zyskać trochę czasu na odpowiedź. Kiedy już wszystko przełknęłam w nadziei, że Marlena odpuści, ta nadal wpatrywała się we mnie z uporem maniaka.
- Em… To na pewno bardzo odpowiedzialna praca – powiedziałam wymijająco patrząc na McKinnon błagalnie. Oburzona wstała od stołu, napomknęła coś jeszcze o tym, że się nie znamy, i wyszła z kuchni wielce obrażona. Cała nasza trójka uśmiechnęła się głupawo starając się opanować śmiech.
- Jak tam zakupy, Dorcas? – zagadnął Syriusz, kiedy nalewałam sobie herbaty do kubka.
- Jak widać jestem cała i zdrowa – rzuciłam rozbawiona, podgrzewając różdżką herbatę, która zdążyła już wystygnąć. Moja wypowiedź wywołała u Blacka teatralnie przewrócenie oczami.
- I co ciekawego kupiłaś? – ponowił Łapa, a ja spojrzałam na niego podejrzliwie. Żaden normalny facet nie pytałby kobiety o zakupy, a tym bardziej Black.
- Jesteś samobójcą? Pytasz kobietę o zakupy? Naprawdę cię to interesuje? – zapytałam wyraźnie rozbawiona odrzucając warkocza na plecy. Ethan zaśmiał się krótko przeciągając się na krześle.
- Nie, po prostu chciałem być miły – odparł z szerokim uśmiechem.
- Skoro tak, to słuchaj… Kupiłam cudowne meble wykonane z hebanowego drewna. Do tego śliczny biały wazon, który przeznaczony będzie na tulipany. I takie śliczne szpilki i spineczki do włosów, różowe z fioletową kokardką – mówiłam piskliwym głosem naśladując jakąś wyjątkowo pustą nastolatkę. Ethan roześmiał się, a Syriusz uniósł ręce w geście kapitulacyjnym.
*
Zadowolona spojrzałam na swoje dzieło. Pomieszczenie było w pełni wykończone. Drzwi do pokoju znajdowały się na samym końcu ściany prostopadłej do okna. Kiedy wchodziło się do pomieszczenia na wprost stała nieduża komoda, nad którą zawieszone było owalne lustro. Po lewej stronie od wejścia umiejscowiona była dwudrzwiowa szafa, na której stała pusta klatka sowy a tuż obok kufer. Łóżko znajdowało się równolegle do wejścia pod ścianą naprzeciwko. Zaraz obok było biurko, które stało pod oknem. Całości dopełniały fioletowe zasłony idealnie komponujące się z wrzosowymi ścianami, biały wazon stojący na parapecie, tuż obok śpiącej sowy, w którym znajdowały się różowe i fioletowe tulipany. Na środku był miękki, bladoróżowy, prostokątny dywan. Udało mi się nawet wypakować karton, który przywlokłam tutaj z biura aurorów. W końcu czułam się jak u siebie.

_____________________________________________
Przepraszam, że nie dodałam rozdziału w terminie, ale byłam bardzo zajęta (matury i prawko), więc dopiero dzisiaj kiedy odpoczęłam jestem w stanie go opublikować. Pewnie aż roi się w nim od błędów, ale moje oczy jak na razie ich nie widzą.

niedziela, 5 maja 2013

Rozdział dziesiąty: Wspomnienia


                W domu Potterów zjawiłam się wymęczona. Zbyt wielka ilość informacji, które musiałam przyswoić sprawiała, że moja głowa ważyła chyba sto kilo. Oparłam brodę na dłoni, a łokieć położyłam na stole. Dobrze, że istnieją tak dobrzy ludzie jak Lilka, która mnie nakarmi. Nie lubiłam gotować i nie umiałam gotować. Zawsze brałam coś na wynos, albo ktoś był na tyle kochany, że zaprosił mnie na obiad. Jedyną rzeczą, która zawsze wychodziła mi wyśmienicie, było parzenie kawy. Ale w sumie tego nie dało się popsuć. Przede mną pojawił się talerz ze smakowicie wyglądającym obiadem. Uśmiechnęłam się do siebie sięgając po widelec.
                - Kocham cię, Lily – powiedziałam patrząc na apetycznie wyglądające ziemniaczki z sałatą. Ruda zaśmiała się krótko i usiadła naprzeciwko mnie.
                - Jak tam w pracy? – zapytała, a moja ręka z widelcem zastygła w połowie drogi do ust. Spojrzałam na nią uważnie i odłożyłam sztućce na talerz. Ona coś wiedziała.
                - Skąd wiesz? – zapytałam przyglądając jej się z ukosa robiąc drugie podejście do obiadu. Jak tak dalej pójdzie to nigdy nie zjem. Lily przyglądała mi się chwilę i dopiero jak się już najadłam podjęła dalszą rozmowę.
                - James przysłał mi sowę, że miałaś małe spięcie z Syriuszem w biurze i że wróci później – a to paplająca małpa z tego Rogacza. Ale w sumie to dobrze, bo jakbym miała tutaj siedzieć z Blackiem to bym chyba umarła z głodu, bo oczywiście bym nie została.
                - Nie wiedziałam, że Rogacz i kundel są aurorami – mruknęłam zamyślając się na chwilę. W sumie niewiele wiedziałam o moich przyjaciołach. Wiedziałam tylko, gdzie pracują Lily i Mary, ale nie wiedziałam nawet jakie plany mają na przyszłość, kim chcą być. Tyle niewiadomych.
                - Bo nigdy nie pytałaś – stwierdziła oschle Lily, a ja spojrzałam na nią zaskoczona. Wzrok miała tak lodowaty, że aż mnie przeszły ciarki. – Gdybyś nie była taka zapatrzona w siebie zauważyłabyś o wiele więcej rzeczy, albo chociażby zapytała.
                Uniosłam brwi nie wiedząc co powiedzieć. Czułam się jak ryba wyciągnięta z wody, która próbuje złapać powietrze. Jej słowa mnie zabolały. Lily próbowała wmówić mi, że jestem egoistką. Zaczęło się we mnie gotować. Zacisnęłam dłonie w pięści próbując się powstrzymać od wybuchu.
                - Chcesz mi powiedzieć, że jestem samolubna? – zapytałam siląc się na spokojny ton. Ruda przyjęła obojętny i znudzony wyraz twarzy, a mnie wryło w ziemię. Swoim zachowaniem kompletnie wytrąciła mnie z równowagi.
                - Tak, to właśnie chcę powiedzieć. – powiedziała spokojnie, a ja otworzyłam usta ze zdziwienia. – Od kiedy przyjechałaś to tylko ja, ja i ja. Bo w Hiszpanii było tak cudownie, a w Ameryce tak nowocześnie… - zaczęła przedrzeźniać mnie.
                Chodziła po kuchni starając się mnie parodiować, a co jakiś czas rzucała mi ironiczne uśmieszki. Wszystko to co zdążyłam sobie poukładać w głowie, wyglądało teraz jakby przeszedł prze nie huragan i wszystko zburzył. Nie rozumiałam już nic. Przecież Lily tak bardzo cieszyła się z mojego powrotu, a teraz zachowuje się jakbym była jej wrogiem. Co ją tak nagle napadło?
                - A Marcus tak świetnie całuje, ojeju, czuję się jak nastolatka – zapiała szyderczo Lily, a we mnie zawrzało.
                - Nie mieszaj w to Marcusa – syknęłam przez zaciśnięte zęby. Każda wzmianka o nim powodowała, że do głowy przychodził mi obraz jego w trumnie. Bardzo to bolało, bo nie zasłużył sobie na śmierć. Jeszcze bardziej przytłaczało mnie to, że prawdopodobnie mógł być tylko przynętą.
                - Biedna Dorcas się zdenerwowała – Ruda powiedziała to tonem jakim mówi się do dziecka, gdy spadnie mu lód na ziemię. Do tego uśmiechała się teraz mściwie. Najwyraźniej dręczenie mnie sprawiało jej wielką radość. – Bezbronna Meadowes musi prosić wszystkich o pomoc, bo sama nie potrafi poradzić sobie w dorosłym życiu.
                - Nikogo nie prosiłam o pomoc, Evans – warknęłam podnosząc się gwałtownie z krzesła, które przewróciło się, ale teraz mnie to nie obchodziło. Taka prawda. Nie chciałam, aby ktokolwiek wtrącał się w tę całą zasraną przepowiednię. Sami wpieprzyli się z butami w moje życie.
                - Podoba ci się jak wszyscy wokół ciebie skaczą? – zaczęła krążyć naokoło mnie sprawiając, że poczułam się osaczona.
                - Jesteś nienormalna! – krzyknęłam nie wierząc, że to wszystko dzieje się naprawdę. Oczy Evans zwęziły się w wściekłości. Zatrzymała się wlepiając we mnie mordercze spojrzenie.
                - To ty zachowujesz się jak pieprzona księżniczka! Bawisz się ludźmi jak marionetkami. Kochasz, potem rzucasz i wyjeżdżasz! A wracając chcesz, żeby wszyscy traktowali cię jak dawniej! – wykrzyknęła chwytając talerz ze stołu i skierowała go w moją stronę. W ostatnim momencie uchyliłam się, a naczynie rozbiło się o ścianę.
                - Co cię opętało?! – wydarłam się odskakując przed kubkiem lecącym w moją stronę. Zrobiło się groźniej, gdy Evans wyjęła różdżkę. Czym prędzej wyjęłam swoją i zdążyłam wyczarować przed sobą tarczę, gdy rudowłosa napuściła na mnie odłamki szkła. Rozjuszona moją obroną spowodowała, że kilka doniczek pomknęło w moim kierunku. Odbiłam je, a one rozbiły okno i znalazły się na trawniku.
                - Zwariowałaś do reszty?! – zawołałam sprawiając, że garnki mknące z prędkością światła na spotkanie z moją twarzą, zamieniły się w poduszki. Lily wpadła jednak w szał i nic do niej nie docierało. Rzucała we mnie na przemian przedmiotami i zaklęciami. Machałyśmy różdżkami, tylko z tą różnicą, że ja broniłam się, a ona atakowała. Miała zacięty wyraz twarzy i nie zapowiadało się na to, że szybko odpuści. Wyglądało to jakby była opętana, albo ktoś rzucił na nią imperiusa.
                - Co tu się do cholery dzieje?! – noga od stołu, odpowiednio zaostrzona przypominająca kołek na wampiry, zamieniła się w pył będąc metr ode mnie. Nie zważając na obecność Jamesa, nie spuszczałam Evans z oczu będąc przygotowana, że w każdej chwili może zaatakować. Nie myliłam się. Po chwili w moją stronę pomknął czerwony grot. Odbiłam go, a on uderzył w szafki roztrzaskując je na małe kawałeczki. Nagle pomiędzy nami stanął James.
                - Co wy robicie? – powiedział cicho, a w jego głosie słychać było zdenerwowanie i złość. Spojrzałam na niego bez wyrazu, zaciskając zęby. Mężczyzna spoglądał co chwila na mnie i na Lily trzymając różdżkę w pogotowiu.
                - Dorcas właśnie wychodziła – burknęła lodowato rudowłosa patrząc na mnie z odrazą. Miałam wrażenie jakbym właśnie straciła coś bardzo cennego. Odrzuciła mnie najważniejsza osoba jaką miałam. Już zaczynałam odczuwać dziwną wewnętrzną pustkę. Spojrzałam jeszcze raz na Evans mając nadzieję, że krzyknie „dałaś się nabrać”, albo coś w tym stylu. Nic jednak takiego się nie wydarzyło. W jej oczach nadal był chłód i odraza do mnie. Przybrałam na twarz maskę obojętności, ale uczuć i emocji w oczach nie potrafiłam ukryć. Spojrzałam na Rogacza, który teraz bezradnie stojąc na środku kuchni patrzył na mnie ze smutkiem. Przywołałam swoją torebkę i niemalże wybiegłam z domu czując jak łzy powoli zaczynają zamazywać mi drogę. Aportowałam się byle gdzie.
                Znalazłam się w parku, do którego zawsze chodziłam z babcią zanim jeszcze poszłam do szkoły. Usiadłam na ławce trzęsącą się ręką próbując odgarnąć włosy wpadające do oczu. Pociągnęłam nosem starając się uspokoić, ale po chwili z mojego gardła wydobył się płacz. Oparłam łokcie na kolanach twarz chowając w dłoniach. Nie wiem ile tak siedziałam. Płakałam tak długo, aż poczułam, że już więcej nie mogę. Wyprostowałam się rozglądając się po okolicy. Zdążyło się już ściemnić. Otarłam policzki wierzchem dłoni nabierając powietrza w płuca. Przez chwilę oddychałam głęboko uspokajając się. Kiedy wstałam, zdałam sobie sprawę, że nie miałam ochoty wracać do pustego pokoju na poddaszu u Madame Malkin. Jutro miałam się stamtąd wyprowadzić. Tak jej powiedziałam, a ona już miała nowego najemcę. Roześmiałam się, ale ten śmiech nie był wesoły, lecz rozpaczliwy. Drugim ciosem było to, że nie miałam do kogo się udać. Ale pojawił się promyk nadziei. Zakon.
                Kiedy szłam korytarzem w Kwaterze Głównej Zakonu Feniksa ogarnęły mnie wątpliwości czy dobrze postąpiłam. Ale nie było już odwrotu. Na pewno każdy w salonie słyszał odgłos moich obcasów roznoszący się echem po niemalże pustym holu. Przekroczyłam próg i poczułam jak po moim ciele rozpływa się przyjemne ciepło. Ogień w kominku huczał wesoło, aż prosząc się, aby usiąść w wygodnym fotelu lub na kanapie. Nie ściągnęłam jednak kaptura od czarnej szaty, gdyż dawał mi on iluzję bezpieczeństwa. Tak jak podejrzewałam w pomieszczeniu znajdowało się kilka osób, które gawędziły między sobą. Jak zwykle większość spojrzeń pomknęła w moim kierunku, ale, co najdziwniejsze, po chwili każdy wrócił do poprzednio wykonywanej czynności. Odetchnęłam w ulgą szukając po salonie blondynki. Niestety jej nie było, ale dostrzegłam za to mężczyznę samotnie stojącego pod oknem. Ruszyłam w jego kierunku po drodze zsuwając kaptur.
                - Cześć, Ethan – uśmiechnęłam się blado, za to on obdarzył mnie lubieżnym spojrzeniem. Zignorowałam ten fakt, nie mając teraz głowy ani ochoty na złoszczenie się na niego.
                - Witaj moja piękna, Dorcas. Czy przyszłaś, aby zapytać czy pójdę z tobą na randkę? Ewentualnie mogę się zgodzić.
                - Widziałeś Marlenę? – zapytałam puszczając mimo uszu całą jego wypowiedź. Mężczyzna tylko wzniósł oczu ku sufitowi mrucząc coś o tym, że kobiety go nie doceniają. Spojrzałam na niego oczekująco. Niedbale wskazał ręką na drugi koniec pomieszczenia. Znajdowały się tam drzwi, których nie dostrzegłam podczas mojej pierwszej wizyty. Obdarowałam Ethana słodkim uśmiechem, co sprawiło, że momentalnie się rozpogodził. Odeszłam jak najszybciej od niego, zanim znowu zdążyłby mnie zaczepić.
                Pomieszczenie okazało się być dość przestronną kuchnią. Na środku znajdował się stół, który mógłby pomieścić tuzin ludzi na raz, jak nie więcej. W rogu było stare palenisko. Widać, że ktoś bardzo starał się je wyczyścić i doprowadzić do stanu używalności. Okno było tylko jedno i wychodziło na tył domu. Kuchnia musiała w dzień być w takim razie dość ciemna. Nie zabrakło tutaj także szafek i drzwi, które zapewne prowadziły do spiżarki.
                - Witaj, Dorcas – spojrzałam na kobietę, która przywitała mnie. Była niska i przy kości. Jej głowę okalały rude loki. Oczy miała wesołe, a uśmiech ciepły i serdeczny. Ubrana była w fartuch. Prawdopodobnie musiała coś gotować tuż przed moim przyjściem.  Spojrzałam na nią zaskoczona. Nadal się dziwiłam skąd tylu ludzi mnie zna. Ale ta kobieta była inna. Nie była ciekawska czy wścibska tylko jakby zmartwiona. Od razu wzbudziła we mnie zaufanie. Rozejrzałam się i dostrzegłam przy stole Marlenę zajadająca się kanapkami. Mając pełną buzię poklepała tylko miejsce obok siebie.
                - Dobry wieczór – odparłam trochę niepewnie. Niegrzeczne byłoby zignorowanie tej kobiety. Do kogo jak kogo, ale wobec niej nie chciałam być niemiła. Usiadłam obok McKinnon, a ta przeżuwała jedzenie coraz szybciej, prawdopodobnie, aby zadać mi jakieś pytanie. Ubiegła ją jednak rudowłosa kobieta.
                - Dorcas, cukiereczku, jesteś głodna? – zapytała stawiając przede mną talerz pełen smakowicie wyglądających kanapek.
                - Nie, dziękuję, pani… - zacięłam się nie wiedząc jak się do niej zwrócić. Przypomniała mi się kłótnia z Evans, a mój żołądek ścisnęła lodowata dłoń. Nadal nie mogłam uwierzyć, że doszło do czegoś takiego.
                - Molly Weasley – kobieta uśmiechnęła się serdecznie, a niewidzialna ręka jakby się trochę stopiła.
                - Molly jest taką naszą mamą w zakonie – powiedziała ze śmiechem Marlena. – Pilnuje, żebyśmy nie chodzili głodni, zmusza nas do sprzątania…
                Faktycznie na taką wyglądała. Na matkę, która kocha bezwarunkowo. Nie ważny jest dla niej wiek, wygląd czy inne przyziemne rzeczy. Była pełna ciepła i dobroci. Miałam wrażenie, że zrobiłaby wszystko, gdybym poprosiła ją o pomoc.
                - Stało się coś, że przyszłaś? Jest już dość późno – zauważyła przyglądając mi się bacznie. Była bystra, więc zapewne zaraz zauważy moje czerwone od płaczu oczy. Nie miałam co owijać w bawełnę, zresztą potrzebowałam jej pomocy. Zerknęłam niepewnie na Molly. McKinnon podążyła za moim wzrokiem i dała mi znak, że mogę mówić.
                - Pokłóciłam się z Lily, potraktowała mnie wszystkimi przedmiotami jakie miała w kuchni i chyba wszystkimi zaklęciami jakie znała, oprócz tych groźniejszych – powiedziałam na jednym wydechu i odetchnęłam z ulgą. Zrobiło mi się trochę lżej, że mogłam podzielić się tym z kimś i nie musiałam już dłużej tego dusić w sobie.
                Marlena wyglądała na mocno zszokowaną. Oczy miała szeroko otworzone i wpatrywała się we mnie ze zdziwieniem. Podskoczyłam na miejscu przestraszona, kiedy naprzeciwko usiadła Molly równie zaszokowana jak blondynka. Posłałam im ponury uśmiech, aby potwierdzić, że dobrze usłyszały.
                - Lily? Ale przecież ona… Przyjaźniłyście się – pierwsza z szoku wyrwała się Molly. Ciekawe skąd wiedziała takie rzeczy. Ale w jednym ma rację. Przyjaźniłyśmy się, już skończyłyśmy. Nieprzyjemny ucisk żołądka powrócił ze zdwojoną siłą, powodując, że powoli brało mnie na wymioty.
                - Nie miałam do kogo przyjść. Nie wiem nawet, gdzie mieszka Mary… - wzruszyłam ramionami zwieszając głowę. No bo przecież nigdy o to nie zapytałam, to nie wiedziałam. Ile jeszcze było spraw, o które nie spytałam, a gdybym nie wyjechała bym wiedziała? Zapewne mnóstwo. Ale teraz mnie już to nie obchodziło. Szkoda mi było Jamesa. Po tej sytuacji na pewno będziemy widywać się o wiele rzadziej. Na szczęście razem pracujemy. Gdzieś w środku mnie zapaliła się iskierka nadziei.
                - Oh, Dorcas… - westchnęła Marlena kładąc mi dłoń na ramieniu. – Nie martw się, mnie Evans też nienawidzi – dodała nieco rozbawiona. Uniosłam jedną brew zaskoczona. Jak można nienawidzić McKinnon? Niby dobrze jej nie znałam, ale wydawała się w porządku osobą. Puściła mi oczko dając znak, że kiedy indziej się dowiem.
                - Masz się gdzie zatrzymać? – zapytała opiekuńczo Weasley. Powoli pokręciłam głową.
                - Jutro z rana muszę się wyprowadzić od Madame Malkin – mruknęłam z niechęcią. Nie chciało mi się tego robić. Nie miałam nawet gdzie umieścić moich wszystkich rzeczy. – Miałam rozejrzeć się za domem, ale wyszło jak wyszło.
                - Możesz zostać na razie u mnie w pokoju, a później postaramy się odnowić jeden z pokoi, prawda Molly? – Marlena uśmiechnęła się promiennie do kobiety.
                - Oczywiście, że tak. Nie ma co spieszyć się z kupnem. A poza tym, tutaj jesteś o wiele bezpieczniejsza.
                Ich słowa sprawiły, że poczułam przyjemne ciepło na sercu. Czyli jednak są jeszcze osoby, które chcą mi pomóc, nie dlatego, że się nade mną litują. Cieszyła mnie myśl, że nie będę musiała wracać na poddasze by w samotności spędzić zapewne bezsenną noc. Zdecydowanie mi to poprawiło humor. Marlena też wyglądała na zadowoloną. Zupełnie jak dziewczynka, która poznała nową koleżankę. Wypchnęła mnie do salonu pragnąc jak najszybciej znaleźć się w pokoju.
                - Marleno, uważaj co robisz z moją księżniczką! Jeszcze mi ją potłuczesz i co wtedy? – zawołał Ethan udając oburzonego. Muszę powiedzieć, że wyglądał nawet słodko składając usta w podkówkę i zaplatając ręce na klatce piersiowej niczym obrażony chłopiec. Był zabawny. Oczywiście o ile nie mówił sprośnych rzeczy, czy nie obdarzał mnie dwuznacznymi tekstami i spojrzeniami, był nawet znośny.
                - A co jeśli ta księżniczka ma już księcia? – sparaliżowało mnie, a McKinnon prawie wpadła na mnie. Doskonale znałam ten głos. Był cudowny, ale dzisiaj go nienawidziłam. Mężczyzna stojący przed Ethanem obrócił się w naszą stronę. Czarnowłosy, przystojny, z stalowymi oczami, pieprzony arogant, Syriusz Black we własnej osobie. On chyba musiał na mnie nałożyć jakiś namiar, bo był wszędzie tam gdzie ja.
                Ethan spojrzał na Syriusza nieco zaskoczony, ale ten zignorował go przyglądając się mojej twarzy. Pośpiesznie uciekłam wzrokiem w bok, opuszczając głowę, żeby włosy zasłoniły moją twarz. Znał mnie równie dobrze jak James i Lily. To z nimi najlepiej dogadywałam się w szkole. Z Syriuszem do pewnego momentu póki nie zaczął pajacować i gwiazdorzyć. Mary zawsze niewiele mówiła i była nieśmiała. Była raczej przyjaciółką Lily. Remus był w porządku, ale na początku były między nami zgrzyty. Nie lubiłam go, a on często karał mnie punktami za moją ślizgońską pyskatą naturę. Wiedziałam, że Blackowi nie zajmie wiele czasu, aby odkryć, że płakałam. Często mnie taką widział, gdyż nasz związek nie był usłany różami.
                - Chodź Dorcas, pokażę Ci pokój – Marlena uśmiechnęła się szeroko ciągnąc mnie pośpiesznie w kierunku wyjścia. Nie chciałam tutaj dłużej zostawać, więc już po chwili wspinałyśmy się po schodach na drugie piętro. Otworzyła drzwi opatrzone tabliczką Marlena McKinnon i wepchnęła mnie do środka. Zamknęła je na klucz i oparła się o nie plecami ze świstem wypuszczając powietrze. Zachowywała się tak jakby wiedziała o co w tym wszystkim chodzi i chciała zapobiec kolejnym wydarzeniu. Usiadłam na łóżku przyglądając jej się uważnie.
                - No co? Miałam pozwolić, żeby się pozagryzali? – zapytała opadając obok mnie i podpierając się na łokciu. Była bardzo bystra, dużo dostrzegała. Do tego bardzo inteligentna. Mogłabym przysiąc, że chce zadać mi mnóstwo pytań, ale to mogłoby sprawić, że zamknęłabym się w sobie i odpowiedzi by nie uzyskała. Czekała, aż sama jej wszystko powiem.
                - Chodziłaś do Hogwartu? – jeżeli tak, to by to dużo wyjaśniało. Skąd wie co jest na rzeczy.
                - Tak, byłam rok wyżej od ciebie, w Ravenclawie – odparła rozsiadając się wygodniej jakby wiedziała, że zanosi się na długą rozmowę. Zrobiłam to samo podkładając sobie pod plecy poduszkę.
                Dowiedziałam się wiele, nawet bardzo. Nie zapamiętałam jej, bo nigdy nie interesowałam się dziewczynami z innych roczników. Za to okazało się, że ona kojarzyła mnie bardzo dobrze i można powiedzieć, że nawet nie bardzo za mną przepadała. Doskonale więc zdawała sobie sprawę jakie stosunki łączyły mnie z Blackiem. Zauważyła także, że Ethan wykazuje zainteresowanie moją osobą, ale nie trzeba było być bystrym, żeby to dostrzec, dlatego odciągnęła mnie jak najdalej od Syriusza i Croopera. Nadal nie mogłam zrozumieć jak się miał do tego Łapa skoro aktualnie mnie nienawidził. Humor mi się jednak poprawił, gdy Marlena opowiedziała mi o swojej relacji z Evans. Kiedy James był w piątej klasie spotykał się z jakąś dziewczyną mając dość Lily i jej wrzeszczenia na niego. Nie pamiętałam tego zbyt dobrze, gdyż wtedy trzymałam się z moimi ślizgonami, a nieco oddaliłam się od Jamesa i Syriusza. Evans wściekła, że Potter znalazł sobie inny obiekt zainteresowania, do dziś dzień nienawidziła Marleny i vice versa. Także znalazłam jednego sojusznika przeciwko rudej wiedźmie, a to zdecydowanie poprawiło mi humor. McKinnon opowiedziała mi co nieco o zakonie. Jego członkowie byli starannie dobierani. Musiały to być osoby w pełni zaufane, nie mające związków z ciemną stroną. Dowiedziałam się także, że tylko ja jestem z Slytherinu. Merlenę jednak, najbardziej ciekawiło jak to możliwe, że arystokratycznie nastawiona do świata ślizgonka, zaczęła zadawać się z najpopularniejszymi chłopakami w szkole, którzy byli z Gryffindoru.
                To będzie kolejny nudny zjazd czarodziejskich rodów czystej krwi organizowany przez Blacków. Na nic się zdało moje proszenie rodziców, abym została w domu. Nie podziałało symulowanie choroby, obrażanie się, tłuczenie talerzy. Według nich powinnam się cieszyć, że jestem wspaniałą czarownicą czystej krwi i mogę uczestniczyć w tak wspaniałym wydarzeniu jakie są bale urządzane przez Blacków.
                Na towarzystwo Narcyzy nie miałam co liczyć, bo była pięć lat starsza i widziała we mnie dziecko. Przecież za parę miesięcy skończę czternaście lat! Zupełnie nie rozumiem o co jej chodzi. Jej siostra Bella to już kompletnie była pokręcona, więc wolałam się nawet do niej nie zbliżać. Dromeda była całkiem spoko, ale wyszła za mugolaka i Blackowie ją wydziedziczyli. To takie typowe…
                Muszę przyznać, że wyniosły wyraz twarzy pomieszany ze znudzeniem, pasował do mnie idealnie. To dobrze, bo taką minę będę miała cały wieczór. Na pewno będzie ktoś z Hogwartu, ale większość z nich była taka pusta. Szczególnie ten Nott. Miałam go już po dziurki w nosie. Skakał koło mnie jak jakiś pies.
                Na Grimmauld Place 12 zjawiliśmy się przed osiemnastą. Walburga Black zaprowadziła nas do przestronnego salonu, w którym było już bardzo dużo osób. Ukłoniłam się grzecznie, tak jak nauczyli mnie rodzice. Zawsze dbali o to, bym prezentowała się idealnie, idealnie się zachowywała i była godna noszenia nazwiska Meadowes. Kiedyś zapytałam mamę, dlaczego babcia nie jest zapraszana. Burknęła tylko, że babcia nie była nawet na tyle godna, żeby uczyć się w Hogwarcie, bo mieszkała we Francji i ostro zganiła mnie, żebym więcej nie zadawała takich idiotycznych pytań. No i nie zadawałam, a z babcią i tak spędzałam cudownie czas zajadając się szarlotką i bawiąc w ogródku.
                Rodzice szybko zostawili mnie samą sobie wdając się w rozmowę z jakimiś innymi czarodziejami. Teatralnie wywróciłam oczami. Co roku to samo, chociaż bal Blacków nigdy nie był organizowany aż na taką skalę. Zostali zaproszeni niemalże wszyscy pochodzący z czystokrwistych rodów. Wcześniej Blackowie robili skromniejsze przyjęcia. Moi rodzice byli przyjaciółmi Alfarda Blacka, brata Walburgi toteż zawsze byli zapraszani. Niestety ja też.
                Ale zdarzyło się jednak tego wieczoru coś ciekawego. Musieli naprawdę pojechać po drzewie genealogicznym, bo było tylu ludzi, których nigdy wcześniej na oczy nie widziałam. Moją uwagę przykuł nikt inny jak ten cały śmieszny Potter. Zdziwiła mnie jego obecność tutaj. Sądziłam, że Blackowie raczej za nimi nie przepadali. Ale gdzie pajac jeden, tam i musi drugi być. Syriusz stał zaraz obok Jamesa. Jego obecność też mnie zdziwiła. Za każdym razem na przyjęciu spędzał maksymalnie dwadzieścia minut i ulatniał się. Nic dziwnego skoro trafił do Gryffindoru. Ruszyłam w stronę kuzynki, bo tak zwykłam ją nazywać, w celu uzyskania odpowiedzi na nurtujące mnie pytanie.
                - Narcyzo, co robią tutaj Potterowie? – zapytałam starając się brzmieć dojrzale. Blondynka omiotła wzrokiem pomieszczenie, zatrzymując się chwilę na rodzinie.
                - Dorea Potter, z domu Black, jest ciocią Walburgi Black – wyjaśniła wyraźnie znudzona Cyzia posyłając kokieteryjny uśmiech Lucjuszowi Malfoy’owi. Był to znak, abym sobie poszła. Zduszając w sobie prychnięcie ruszyłam w kierunku sofy, gdyż przy oknie, dokąd chciałam pójść, zobaczyłam Notta. Pięknie. Następny wieczór, z którego nie będzie żadnych przyjemności. Już wolałam siedzieć u siebie w pokoju i uczyć się na zaklęcia.
                Znudzona do granic możliwości, obserwowałam zebranych. Każdy ubrał się w swoje najlepsze szaty, chcąc przed innymi zrobić jak najlepsze wrażenie. Dodawało to tylko sztywności całemu zgromadzeniu.
                Wtedy moją uwagę przykuł Potter z młodym Blackiem. Rozmawiali między sobą, a ich miny wskazywały jakby coś knuli. W Hogwarcie cały czas pajacowali, więc może wymyślali jakąś kolejną głupią sztuczkę? Ukradkiem rozejrzeli się i ruszyli w stronę wyjścia z salonu. Natychmiast podniosłam się i poprawiając spódniczkę ruszyłam za nimi. Wspięłam się po schodach najciszej jak potrafiłam i schowałam za barierką, aby mnie nie zauważyli.
                - Łapo, miałeś pamiętać te zaklęcie – syknął Potter wyraźnie zirytowany.
                - Myślisz, że to takie łatwe? Od tego jest Remus – odwarknął Black i któryś z nich zrobił dwa kroki. Postanowiłam dłużej się nie ukrywać i stanęłam za nimi. Może być zabawnie.
                - Syriuszu, twoja matka nie będzie zadowolona, jeśli się dowie, że coś knujecie – powiedziałam jadowitym tonem jednocześnie zbierając w sobie całą ślizgońską złośliwość. – Tym bardziej, gdy celem żartów będzie Regulus – dodałam zdając sobie sprawę, że znajdujemy się przed pokojem brata Syriusza.
                Przyjaciele odwrócili się i zamarli jakby byli spetryfikowani. Wymienili się spojrzeniami, a potem ich wzrok spoczął na mnie. Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej zaplatając ręce na klatce piersiowej. Nie odpuszczę im.
                - Jeszcze tej Wężycy tutaj brakowało – stęknął Black, a ja uniosłam jedną brew ku górze. Wężycy? Nie wiedziałam, że ten przygłup potrafi tworzyć tak dziwaczne słowa.
                - Co zamierzacie zrobić? – zapytałam cały czas zagradzając im zejście na dół. Chłopcy spojrzeli po sobie posępnie, a Potter dał znać, że nie ma zamiaru się odzywać.
                - Nie twoja sprawa, Meadowes – burknął Syriusz, a ja uśmiechnęłam się mściwie. Zaczerpnęłam powietrze w płuca i już otworzyłam usta, żeby krzyknąć, ale Black doskoczył szybko do mnie i zatkał mi buzię dłonią. Kiedy wyszarpnęłam się z jego uścisku, na mojej twarzy pojawił się wyraz triumfu.
                - Jak mnie w to wtajemniczycie, to nic nie powiem – dodałam unosząc wysoko podbródek. Nie mieli wyjścia. Doskonale zdawali sobie z tego sprawę, że jak mi nie powiedzą to na nich doniosę. Syriusz westchnął zrezygnowany i rzucił krótkie spojrzenie Jamesowi, a ten ledwo zauważalnie kiwnął głową.
                - Chcieliśmy zrobić kawał Regulusowi. Kiedy dotknie drzwi sprawi, że zostanie aktywowane zaklęcie pląsu nóg, a na jego głowie pojawi się dynia – wytłumaczył bardzo niechętnie Syriusz, ale nie pozostawiłam mu wyboru.
                - Tyle, że Łapa jest na tyle mądry, że go zapomniał – dorzucił urażony Potter. Wywróciłam teatralnie oczami. Chcieli zrobić kawał, a zapomnieli zaklęć. Dobre sobie! Trzeba im jednak przyznać, że sam pomysł był bardzo dobry.
                - Oh, odsuńcie się – warknęłam, a oni momentalnie wykonali moje polecenie patrząc na mnie z nieufnością. Te zaklęcia nie były trudne.
                - Znacie chociaż jedno z nich? – musiałam się przekonać czy faktycznie są takimi pacanami.
                - A jest ich więcej? – zapytał zdziwiony Syriusz. Wybałuszyłam na niego oczy, ale po chwili na mojej twarzy pojawił się ironiczny uśmieszek. Tak, to idioci. Ale zabawni idioci.
                - Tak Black, żeby kawał się udał potrzeba aż trzech zaklęć – rzuciłam kąśliwym tonem. Chłopak wyglądał na oburzonego i chyba się nawet obraził. Za to w oczach Jamesa pojawiła się dziwna iskierka.
                - Wadiwasi, tarantallegra, melofors – mruknęłam kierując różdżkę na klamkę od drzwi. Kiedy napotkałam ich zaskoczone miny wypuściłam ze świstem powietrze. Wszystko trzeba było im tłumaczyć, zupełnie jak dzieci.
                - Wadiwasi ustawiłam na dziesięć minut, sprawi ono, że zaklęcia wycelują w tego, kto naciśnie klamkę. Tarantallegra powoduje pląsy, a melofors chyba sprawi, że na głowie pojawi się dynia – rzekłam znudzonym tonem, opierając się bokiem o ścianę i bawiąc się różdżką.
                - Chyba? – zapytał James. Wyglądał na zbitego z tropu, ale jednocześnie pozytywnie zaskoczonego.
                - Tak, ewentualnie podpali mu się szata – wzruszyłam ramionami i ruszyłam w kierunku schodów. – Idę po Regulusa.


___________________________________________
Chyba każdy kto widzi paring Slytherin&Gryffindor zastanawia się jak do tego doszło. Więc w tym rozdziale w końcu zostało wyjaśnione, dlaczego oni się zaprzyjaźnili. Mam nadzieję, że to wyjaśniłam :D Tym czasem życzę miłego popołudnia :)