niedziela, 19 maja 2013

Rozdział jedenasty: Potterek


                Za pięć dziesiąta weszłam do biura pogrążona we własnych myślach. Byłam potwornie zmęczona. Przegadałam z Marleną prawie całą noc. Do tego można dołożyć kilka godzin snu na niewygodnym materacu. Musiałam wstać bardzo wcześnie, żeby udać się do mieszkania na poddaszu w celu zabrania swoich rzeczy. Nieźle namachałam się zaklęciami, oczywiście musiałam też zajrzeć do ksiąg, ponieważ to i owo mi się zapomniało. Mojego humoru także nie poprawiał stan w pokoju, w którym miałam zamieszkać. Ściany były gołe, tak jak i podłoga. Okno było bardzo stare i bardzo brudne. Drzwi także nie należały do zadbanych. Jak się okazało cała reszta pokoi w zakonie taka była. Wiedziałam, że czeka mnie bardzo ciężka praca z tym pomieszczeniem.
                Po pokonaniu sryliardu rzędu biurek, w końcu znalazłam się przy moim, ale jego widok mnie nie zachwycił. Całość zajmowały pożółkłe teczki. Zmarszczyłam brwi spoglądając na te wszystkie papierzyska. Siadając zauważyłam mały pergaminowy samolocik. Chwyciłam go i wyprostowałam. Miałam tylko posegregować je alfabetycznie, naprawić tusz jakby gdzieś był wyblakły i napisać na nowo, jeśli któraś z nich jest nieczytelna. Ze świstem wypuściłam powietrze, a Lydia spojrzała na mnie pytająco.
                - Ciężki poranek? – zapytała uśmiechając się współczująco. Uniosłam na nią wzrok i kiwnęłam krótko głową. Z niechęcią zerknęłam na teczki marszcząc nos.
                - A wizja naprawiania tych wszystkich akt, jeszcze bardziej poprawia mi humor – mruknęłam z przekąsem chwytając pierwszą teczkę z brzegu. McKinnon zaśmiała się cicho i podniosła się z krzesła.
                - Zrobię nam kawę – zaproponowała i oddaliła się w nieznanym mi kierunku. Podziękowałam jej w duchu i wzięłam się za moją robotę. Po przekartkowaniu jednej teczki byłam na skraju załamania. Niemalże każda strona była do naprawy. Była nieczytelna, komuś wylała się kawa, albo rozlał atrament. Zdarzały się też kawałki jedzenia i wyrwane strony. Cudownie. Zajmie mi to co najmniej tydzień, a ja na to miałam tylko jeden dzień. Byłoby tak wspaniale, gdybym mogła się zdrzemnąć na półgodzinki. Wiedziałam, że to niemożliwe, więc tylko westchnęłam i położyłam głowę na wszystkich papierach, a świat zasłoniły mi włosy.
                - Dorcas, co robisz? – dobiegł mnie głos Jamesa. Po jego tonie mogłam wywnioskować, że uśmiecha się w rozbawieniu, zawsze tak robił. Ale kompletnie zapomniałam, że oni pracują tuż obok mnie. Zupełnie nie zwróciłam na nich uwagi kiedy przyszłam.
                - Pracuję – mruknęłam nawet nie podnosząc głowy, przez co mój głos był trochę stłumiony. Usłyszałam śmiech dwóch osób. Zaraz. Dwóch osób? Podniosłam głowę na wysokość kilku centymetrów i spojrzałam na Blacka. Śmiał się. Super.
                - Co was tak rozbawiło? – Lydia wydawała się bardzo zaciekawiona, a dwa lewitujące kubki kawy umieściła na swoim biurku, bo na moim nie było ani cala wolnego miejsca. Dodatkowo jeszcze obok stał karton wypełniony księgami i innymi duperelami.
                - Dorcas ma bardzo innowacyjne podejście do pracy, bo w jej przypadku jest to spanie – Rogacz był wyraźnie rozbawiony, bujał się na tylnych nogach krzesła, a ja miałam wielką ochotę sprawić, by z niego zleciał.
                - Ja nie śpię, tylko myślę – odpowiedziałam z powagą w głosie, patrząc dumnie na Pottera. Moje słowa wywołały tylko jeszcze większą salwę śmiechu, a kilka osób zwróciło ku nam głowy w zaciekawieniu. Świetnie, jak zwykle w centrum uwagi.
Prychnęłam pod nosem i wróciłam do swojej poprzedniej czynności, czyli oczywiście do myślenia. Szukałam w moim umyśle, który miał pełno dziur, zaklęć mogących mi pomóc w naprawianiu teczek. W końcu zaklęcia były moim ulubionym przedmiotem i byłam w nich naprawdę dobra. Jednak przez prawie rok nie używałam czarów i zdążyłam zapomnieć to i owo. Słyszałam jak ktoś podchodzi do Lydii i zamienia z nią kilka słów, ale nie zwracałam na to zbytniej uwagi.
- A ona czemu śpi?- dobiegł mnie głos mężczyzny, a we mnie się zagotowało. Nie mogłam nawet spokojnie pomyśleć. Czy to takie ciężkie do zrozumienia, że próbuję się skupić.
- Ja nie śpię, tylko myślę – rzuciłam wściekła i podniosłam głowę. Odgarnęłam sprzed oczu blond kosmyki. Ku mojemu zdziwieniu koło Lydii stał nikt inny jak Ethan Crooper. Byłam bardzo zaskoczona jego widokiem i chyba było to po mnie widać. Zmuszając swój mózg do pracy, przypomniałam sobie, że Marlena coś wspominała, że to on właśnie miał mnie zaprowadzić do Biura Aurorów. To wszystko miało sens.
- Nie wnikaj – rzucił James rozweselony. Ethan posłał w moją stronę szeroki uśmiech. Odpowiedziałam mu nienawistnym spojrzeniem i olśniło mnie. Słyszałam jak coś do mnie jeszcze mówią, ale w tym momencie nie obchodziło mnie to. Sięgnęłam po różdżkę zamyślając się jeszcze na moment. Nastała cisza. W końcu się zamknęli i wpatrywali się we mnie z zaciekawieniem. Położyłam przed sobą jedną z teczek i wycelowałam w nią różdżką.
- Evanesco, aperacjum, reparo i… chłoszczyść – mruczałam do siebie. Teczka najpierw została wyczyszczona, potem ujawnił się w nim niewidzialny atrament, jakby ktoś kiedyś był takim żartownisiem. Podarte strony się poskładały. Broszurka została jeszcze raz dokładnie wyczyszczona, tak, że lśniła, i opadła równo na skraju biurka. Zadowolona, niczym mała dziewczynka, klasnęłam w dłonie. Potoczyłam wzrokiem po znajomych, którzy byli lekko zdziwieni. Ostatnio każdy tak na mnie reagował, więc zdążyłam się w miarę przyzwyczaić.
- No co? Mówiłam przecież, że myślę – powiedziałam oburzona. Lydia roześmiała się o mało co nie wylewając kawy. Crooper wyglądał tak jakby pierwszy raz w życiu słyszał takie zaklęcia. James z Syriuszem wymieniali się spojrzeniami spoglądając to na mnie, to na stertę papierów.
- W końcu zdolna Wężyca ze mnie – mruknęłam posyłając ironiczny uśmiech w kierunku Huncwotów. Na ich twarzach pojawił się wyraz rozbawienia.
Zabrałam się do roboty. Siedziałam na krześle, z założoną nogą na nogę i ze znudzonym wyrazem twarzy machałam różdżką. Dwa razy zdarzyło się tak, że podeszli do mnie aurorzy, aby pochwalić mój spryt. Zdziwiło mnie to, ale Lydia wyjaśniła mi, że takie zadanie otrzymuje każdy nowy, a wszyscy inni aurorzy mają zakaz pomagania żółtodziobom. Jest to forma sprawdzenia sposobu myślenia i szukania wyjścia z sytuacji. Byłam z siebie niezmiernie dumna. Kwadrans przed dwunastą miałam już wszystko skończone i szłam w kierunku gabinetu szefa lewitując obok siebie idealnie czyste, ułożone alfabetycznie teczki.
*
Każdy dzień wyglądał tak samo. Zmieniały się jedynie godziny pracy. Zirytowana tym, że każdą teczkę musiałam robić osobno, wyszukałam zaklęcie, które umożliwiło mi robienie około czterdziestu na raz. Jacob był bardzo zaskoczony, ponieważ za każdym razem pojawiałam się szybciej, a on musiał wyszukiwać dla mnie coraz to nowe papierzyska. W końcu opanowałam te zaklęcia do takiej perfekcji, że, gdy tylko pojawiły się na moim biurku, jedno machnięcie różdżki sprawiało, że wszystkie były już naprawione, czyste i posegregowanie, a następne machnięcie sprawiało, że lądowały one na biurku szefa.
Siedziałam na swoim stanowisku czytając Czarownicę. Przed chwilą wysłałam szefowi cztery partie teczek, z której każda liczyła ponad setkę. Zmęczona tym ciągłym lataniem do gabinetu szefa, wyszukałam zaklęcie teleportujące przedmioty w określone miejsce, aby ułatwić sobie zadanie. Zadowolona ze skończonej pracy, czytałam artykuł o zaklęciach przydających się w utrzymaniu włosów we wspaniałej kondycji. Prenumeratę Czarownicy zamówiła, od razu, kiedy pojawiłam się w zakonie. Co prawda, mój pokój wymagał remontu, ponieważ jedynie co udało mi się załatwić to łóżko, ale jakoś przyjemniejsze było dla mnie siedzenie w salonie i czytanie gazety.
- Meadowes, natychmiast do mnie! – po pomieszczeniu rozniósł się doniosły i zdenerwowany głos szefa. Przestraszona wypuściłam czasopismo z rąk. Rozejrzałam się dookoła, ale nie było ani Huncwotów, ani Lydii. Każdy z nich miał jakieś zadanie w terenie. Jednak ja, jako żółtodziób, pracowałam tylko w biurze.
Położyłam Czarownicę na biurku i ruszyłam w stronę gabinetu. Kiedy mijałam Ethana uderzyłam do w tył głowy, gdyż przed chwilą zbyt intensywnie patrzył na mój biust. Zrobił minę poszkodowanego, a ja odwzajemniłam się piorunującym spojrzeniem.
Gdy wchodziłam do Bradley’a czułam się jak uczennica, która została wezwana na dywanik do dyrektora. Po uzyskaniu odpowiedzi, weszłam do środka niepewnie zamykając drzwi. Na dobrą sprawę nie wiedziałam co takiego zrobiłam, bo mężczyzna nie wyglądał na zadowolonego.
- Usiądź, Dorcas – gestem dłoni wskazał mi krzesło, a ja wykonałam jego polecenie. Siedziałam sztywna jak struna, nie wiedząc czego się spodziewać. Twarz miał nie do przeniknięcia. Wpatrywał się to w teczki, które notabene idealnie ułożone na biurku tworzyły cztery dość pokaźnie stosiki, to we mnie. Nie odzywał się ani słowem.
- Czy… coś zrobiłam źle? – zapytałam bardzo cicho, w obawie, że ten zaraz może na mnie nakrzyczeć. Zdążyłam się już przekonać, że ten z pozoru spokojny mężczyzna może być bardzo groźny. Minęła dość długa chwila, zanim Jacob stwierdził, że odpowie na moje pytanie.
- Właśnie nie. Wszystko jest idealnie – jego słowa wbiły mnie w krzesło. Zamrugałam kilkakrotnie oczekując jakiejś odpowiedzi, ale się nie doczekałam. Bradley należał do osób, które nie za wiele mówiły.
- Więc o co chodzi? – owijanie w bawełnę z tym człowiekiem nie miało większego sensu, więc zapytałam prosto z mostu.
- Na razie nie mogę cię wypuścić w teren, bo nie przeszłaś testów. Oczywiście zapoznałaś się z ich terminami, prawda? – zapytał to jak gdyby to było oczywiste. Nie zerknęłam nawet w te pergaminy, kompletnie o nich zapomniałam. Mimo to kiwnęłam głową, a mężczyzna kontynuował swoją wypowiedź – Jako, że pan Potter na jakiś czas będzie musiał być w biurokracji przydzielę cię do Blacka i McKinnon. Każde z nim prowadzi własne sprawy, a ty będziesz im po prostu towarzyszyć i służyć radą.
O panie Boże, gdzie jesteś i czemu się tak nade mną znęcasz. O tyle o ile z Blackiem wychodziło nam unikanie rozmów ze sobą, tak teraz Jacob zmusza nas do współpracy, z tego nie wyniknie nic dobrego. Chciałam już otworzyć usta, żeby zaprzeczyć, ale napotkałam nie znoszący sprzeciwu wzrok szefa. Wypuściłam zrezygnowana powietrze z płuc. Zapowiadają się wspaniałe dni.
*
- Marlenooo – zawołałam płaczliwym tonem wchodząc do salonu. Blondynka uniosła zdziwione spojrzenie znad Proroka Codziennego. Wygięłam usta w podkówkę i podeszłam do niej opadając na miejsce obok.
- Co się stało? – zapytała wyraźnie rozbawiona moją miną. Spojrzałam na nią spod byka, a ta udała poważną.
- Dostałam awans, tak jakby – jęknęłam załamana rozkładając się na sofie. Podłożyłam poduszkę pod głowę i wpatrzyłam się w sufit. To był zdecydowanie koniec świata. McKinnon zaczęła się krztusić chcąc najprawdopodobniej nie wybuchnąć śmiechem. Spojrzałam na nią urażona, a ta na nowo przybrała poważny wyraz twarzy.
- Ale to przecież chyba dobrze, co? Sama mówiłaś, że ta biurokracja zaczyna cię nudzić – zaczęła mówić, a ja posłałam jej mordercze spojrzenie. Na nią ono nie podziałało.
- Wcale, że nie dobrze! Wręcz fatalnie! – jęknęłam nakrywając twarz poduszką. Wizja pracy z Blackiem kompletnie mnie przerażała, bo to oznaczało, że będę musiała spędzać z nim czas sam na sam. Czułam się o wiele lepiej, gdy nie musiałam z nim rozmawiać. Kiedy podniosłam się na łokciach Marlena wpatrywała się we mnie oczekując dokładniejszych wyjaśnień.
- Bradley stwierdził, że przydzieli mnie do Lydii i Blacka – spojrzałam na nią smutno. McKinnon wybuchła głośnym śmiechem odrzucając głowę do tyłu. Spojrzałam na nią wściekła, a krew się we mnie zagotowała. – Ja tutaj rozpaczam, a ty się ze mnie nabijasz! – zawołałam oburzona, oskarżycielsko celując w nią palcem.
- Wybacz, Cas, ale to jest naprawdę śmieszne – wykrztusiła po chwili ocierając oczy od łez. Spięłam się, żeby się odgryźć, ale zwykle ktoś musiał się wcisnąć.
- Co takiego znowu zrobiła, Dorcas, że Marlena prawie pękła ze śmiechu? – zapytał Crooper z szelmowskim uśmiechem pojawiając się zupełnie znikąd. On z Blackiem mieli coś wspólnego. Zawsze pojawiali się w najmniej odpowiednich momentach. Niech ich Merlin trzaśnie!
- Ethan, to nie twoja sprawa! – zawołałam obrażona ponownie celując spojrzeniem w sufit. Kątem oka dostrzegłam tylko jak mężczyzna kręci z niedowierzaniem głową. Jak gdyby nigdy nic, podniósł mnie, usiadł na kanapie i posadził na swoich kolanach. Tak na dobrą sprawę z Marleną okupowałyśmy trzyosobową kanapę. Mimo wszystko spojrzałam na bruneta ze złością. Chciałam wstać, ale skutecznie mi to uniemożliwił.
- A teraz wyspowiadasz się Ethankowi, co takiego rozbawiło Marlenę, a cię puszczę – oznajmił puszczając mi perskie oko. Prychnęłam niczym rozjuszona kotka zakładając dłonie na piersi. W końcu siedzenie na czyiś kolanach nie jest takie złe. Po chwili poczułam jak jego ręka wodzi po moich plecach zjeżdżając niebezpiecznie coraz niżej.
- Crooper, ty gumochłonie! Zabierz swoje łapy! – warknęłam podskakując jak oparzona. Utkwiłam w nim groźne spojrzenie moich niebieskich oczu. On tylko uśmiechnął się bezczelnie.
- Jak mi powiesz to cię puszcze – powtórzył z bezwstydnym uśmiechem. Gdybym była kociołkiem pełnym wody, zaczęła by ona teraz szybko wyparowywać.
- Dobra. Bradley przydzielił mnie do Blacka – powiedziałam dosadnie. Marlena za wszelką cenę próbowała się nie roześmiać. Nie wiem co było dla niej takie zabawne. Dla mnie to była trauma życia. Zaś przez twarz Croopera przemknęło zdziwienie i jakby zawód. Przez chwilę jakby walczył sam ze swoimi myślami. Lubiłam obserwować emocje malujące się na twarzach ludzi. Łatwiej mi potem było ich rozszyfrowywać. Przechyliłam lekko głowę przyglądając mu się z zainteresowaniem.
- Mógł cię przydzielić do mnie – powiedział z żalem robiąc przy tym minę zbitego psa. – Bylibyśmy wspaniałą parą! – zawołał uradowany tą wizją. Czym prędzej zeskoczyłam z jego kolan obdarzając go spojrzeniem godnym wariata.
Naszą walkę na spojrzenia przerwało nagłe pojawienie się Rogacza, który wyglądał jakby właśnie wygrał milion galeonów na loterii. Kiedy tylko mnie odszukał, doskoczył do mnie i porwał w ramiona okręcając wokół własnej osi. Doszły mnie tylko słowa „szczęśliwy”, „cudownie”, ale nic konkretnego, ani sensownego. Kiedy w końcu w miarę się uspokoił, stanęłam w odległości wyciągniętych ramion i spojrzałam na niego w oczekiwaniu.
- Cassy, będę ojcem! – zawołał, a mi szczena opadła. Halo, potrzebny jakiś dźwig, żeby pozbierać ją z podłogi! Wpatrywałam się w niego z szeroko otwartymi oczami. James ojcem, czyli Lily jest w ciąży. Dobrze, że unikałam tej rudej wiedźmy, bo nie szczędziłabym jej słów, a zaraz wszyscy by mnie naskoczyli, że przecież jest w ciąży. Mimo wszystko uścisnęłam mocno Pottera ciesząc się z jego szczęścia.
- To, dlatego mnie przydzielili do Blacka – jęknęłam, kiedy wszyscy już pogratulowali przyszłemu tatusiowi. Moje słowa jak zwykle wywołały salwę śmiechu. Naprawdę, miałam wspaniały dar. Nie ważne co powiedziałam lub robiłam, to ludzie się śmiali, albo byli zdziwieni. Zaiste.
*
W końcu miałam trzy dni wolnego. Wydaje mi się jednak, że dostałam je ze względu na zbliżające się święta wielkanocne i dlatego, że od początku pracy nie brałam dnia wolnego. Wczorajszy dzień tak mnie otumanił, że z wielką chęcią położyłam się spać w obskurnym pokoju. Obiecałam sobie, że ten czas wykorzystam do wyremontowania sypialni i zapoznania się z terminami egzaminów. W planach miałam także naukę, ale z tym będzie najgorzej.
Obudziłam się dość wcześnie. Spanie na starym materacu zdecydowanie nie należało do najwygodniejszych. Z racji tego, że był piątek w kwaterze nie było pewnie nikogo oprócz Molly i jej pięciu synów, Percy’ego, Billa, Charlie’go, Freda i George’a, których zdążyłam poznać parę dni temu z racji tego, że raczej nie pozwala im się siedzieć w salonie, a ja tylko tam spędzam czas. Chłopcy są zbyt młodzi, aby byli wtajemniczani w takie sprawy, więc sprawiono im bawialnię i bibliotekę, aby mogli spędzać czas.
Po odświeżeniu się w małej łazience zeszłam po schodach po drodze zawiązując włosy w luźnego warkocza. Była to odmiana od mojej codziennej fryzury, czyli puszczeniu ich samopas. Na pierwszym piętrze musiałam momentalnie usunąć się pod ścianę, gdyż dwóch rudowłosych chłopców śmiejąc się do rozpuku uciekali przed trzecim. Pokręciłam głową uśmiechając się pod nosem. Mimo, że Bill i Charlie byli bardzo nieznośni to polubiłam ich od razu. Wnosili dużo życia i radości w, czasami ponure, życie zakonu. Nawet nie zauważyłam kiedy znalazłam się w kuchni. Przy stole w dziecięcych, drewnianych krzesełkach siedziało dwóch chłopców bliźniaków, którzy jedli owsiankę całą twarzą.
- Cześć, Molly – powiedziałam ciepło do kobiety, która wstawiała do pieca kolejną porcję domowej roboty bułek i chleba. W końcu był piątek i pewnie w porze lunchu jak i na obiad wpadnie parę osób. Chwyciłam dzbanek, w którym była gorąca herbata i nalałam sobie do kubka.
- Dzień dobry, Dorcas. Wyspałaś się? – odpowiedziała wycierając dłonie o szmatkę, którą miała przewieszoną przez fartuszek. Na jej twarzy od razu wykwitł serdeczny uśmiech.
- Średnio. Ten materac jest okropny, ale na szczęście dzisiaj już się za to zabieram – wsypałam płatki do zimnego mleka i dodałam łyżkę cukru. Weasley spojrzała na nie z ukosa, gdyż ostatnio stoczyłyśmy dość głośną konwersację na temat zimnego mleka. Molly upierała się, że mam je podgrzać. Oczywiście zaprzeczyłam i nie zrobiłam tego, ponieważ nie lubię ciepłego mleka z płatkami. Rudowłosa pogroziła mi także tym, że będzie mnie boleć gardło co skwitowałam tylko pobłażliwym uśmiechem. Od zawsze tak robiłam i nikt tego nawyku we mnie nie zmieni.
- Czyli wybierasz się na Pokątną? – zapytała zanim zniknęła za drzwiami spiżarni. Moją uwagę przykuł kociołek, w którym znajdowała się czerwona, kleista maź. Kiedy ją powąchałam dobiegł mnie zapach truskawek. A więc to był dżem.
- Raczej tak. W mugolskim sklepie miałabym zbyt dużo kombinowania z przeniesieniem mebli tutaj. A tak rzucę na nie zaklęcia pomniejszające i wszystko pójdzie gładko.
Obserwowałam jak Molly machając różdżką sprawia, że dżem wypełnia słoiki postawione na stole, zamyślając się. Nie miałam dużo mebli do kupienia. Zaledwie łóżko, biurko i szafa lub komoda, albo jedno i drugie, jeżeli zmieszczę je w pokoju. Na razie wszystko znajdowało się w kartonach i w kufrze, który miałam jeszcze z czasów Hogwartu. Miałam zamiar jeszcze wstąpić po drobne rzeczy takie jak kałamarze, pióra, pergaminy czy też świece. Marzył mi się także puchowy dywanik koło łóżka, ale pomyślę jeszcze o tym.
- Mogłabyś wstąpić do Ministerstwa? Z samego rana Dumbledore zostawił jakieś dokumenty dla Lydii. Miałam sama to załatwić, ale byłoby cudownie, gdybyś mogła mnie wyręczyć. – poprosiła różdżką przywołując z szuflady kilka zwojów pergaminów.
- Nie ma problemu – uśmiechnęłam się, odkładając miseczkę do zlewu. – Lecę, na obiad pewnie wrócę, więc zostaw coś dla mnie! – zawołałam w drzwiach, a odpowiedział mi śmiech kobiety. Taka była prawda. Jej posiłki były niesamowicie dobre i nie miałam z zamiaru z nich rezygnować. To było jednym z wielu powodów, dlaczego nie chciałam na razie kupować domu. W kwaterze miałam zapewnione ciepłe i przepyszne posiłki, nie byłam zdana na samotność, ponieważ zawsze ktoś był i miałam dostęp do dość pokaźnej biblioteki.
*
Aportowałam się niedaleko kominków. Było to jedne z nielicznych miejsc, w których można było się teleportować. Zapewne po to, aby nie dochodziło do masowego pojawiania się i znikania. Szybko podążyłam w kierunku wind, które o tej godzinie były bardzo tłoczne. Było parę minut po ósmej. Jak zwykle pod sufitem windy, krążyło kilka papierowych samolocików, do których zdążyłam się już przyzwyczaić. Przynajmniej miałam pewność, że sowa nie zapaskudzi mojego biurka. Sowa. Właśnie. Potrzebowałam sowy.
Po przejściu całej sali pełnej biurek, w końcu znalazłam się przy swoim stanowisku. Zadbałam o to, aby na czas nieobecności zostawić po sobie porządek. Na blacie znajdował się tylko kałamarz i pióro. Reszta potrzebnych rzeczy, była pochowana w szufladach.
- Cześć – zawołałam wesoło, przysiadając na rogu biurka Lydii. Złotowłosa podniosła na mnie zdziwiony wzrok.
- Czy ty przypadkiem nie masz dzisiaj wolnego? – zapytała patrząc na mnie jak na wariatkę lub osobę niezrównoważoną psychicznie. Roześmiałam się na widok jej miny i nim się zdążyła zorientować upiłam kilka łyków kawy z jej kubka. Za ten wyczyn oberwało mi się groźnym spojrzeniem.
- Mam, ale mam coś dla ciebie – wstałam i zaczęłam szperać w torbie, aby znaleźć pergaminy, które Molly prosiła przekazać. Było to zadanie bardzo trudne, gdyż walało się w niej wiele dziwnych rzeczy, a dodatkowo miała ulepszenie w postaci zaklęcia powiększającego. Zirytowana przywołałam je zaklęciem.
- Dumbledore był dzisiaj rano, Molly prosiła, żebym podrzuciła Ci, bo i tak mam po drodze – dodałam zniżając głos, aby nikt niepowołany nie usłyszał tego. Kątem oka zarejestrowałam jakiś ruch po mojej prawej stronie. Momentalnie odwróciłam w tym kierunku głowę napotykając spojrzenie Blacka. Nie odzywał się nic, nie rzucał kąśliwych uwag, ani złośliwych spojrzeń. Lydia kiwnęła głową pośpiesznie chowając dokumenty do szuflady.
McKinnon bardzo rzadko bywała w siedzibie głównej Zakonu Feniksa. Odkąd tam mieszkam widziałam ją zaledwie dwa razy. Marlena powiedziała mi, że Lydia woli siedzieć w domu wraz ze swoim mężem, a jeżeli jest coś co ona może zrobić to na pewno ktoś ją o tym poinformuje.
- Gdzie idziesz? – zapytał Syriusz odwracając się całym ciałem w moją stronę. Pewnie ten dzień będzie mu się strasznie dłużył, bo nie było Pottera. Domyśliłam się, że tak jak ja ma wolne i pewnie wziął je dłuższe, aby móc spędzić więcej czasu ze swoją ciężarną rudą wiedźmą.
- Na zakupy – odparłam krótko, prostując się. Ten dzień zaczął się dobrze i nie chciałam go sobie psuć poprzez złośliwe nastawienie dla Blacka. Pozłoszczę się kiedy indziej. Dzisiaj mam dużo do załatwienia.
- Na Pokątną? – spojrzał na mnie uważnie, a ja kiwnęłam głową.
- Sama? – kolejne kiwnięcie. – Oszlałaś?! – oburzony zdusił w sobie krzyk
Spojrzałam na niego zdezorientowana marszcząc czoło. Dlaczego on zawsze musiał być taki nieprzewidywalny? Zupełnie jak kobieta podczas okresu.
- A co w tym takiego strasznego? – wzruszyłam ramionami mając ochotę teatralnie wywrócić oczami, jednak powstrzymałam się.
- Ostatnio kiedy byłaś na Pokątnej, zostałaś potraktowana cruciatusem z ledwością stamtąd uciekając – momentalnie podszedł do mnie ściszając głos. Przez chwilę nie rozumiałam o co chodzi. Zmarszczyłam nos starając się wychwycić ukryte między wierszami informacje. Zamarłam. On się o mnie troszczył. Na mojej twarzy odmalował się wyraz zaskoczenia.
- Daj spokój, Łapo – jęknęłam błagalnie, a on zamrugał kilkakrotnie. W sumie sama się zdziwiłam. Odkąd wróciłam do Anglii pierwszy raz powiedziałam do niego po pseudonimie. – Jest piątek, zaraz są święta na pewno będzie dużo ludzi, więc nic mi się nie stanie – pośpieszyłam z wyjaśnieniem nie chcąc dać po sobie, że te spoufalenie także mnie zaskoczyło.
Ale on nie dawał za wygraną. Patrzył na mnie wzrokiem ojca, który zabrania iść swojej córce na imprezę. Na chwilę nawet się przejęłam, ale szybko otrząsnęłam się kiedy przypomniałam sobie ile mam do załatwienia.
- Obiecuję, że będę ostrożna – powiedziałam zapinając guziki czarnej szaty. Jestem pewna, ze nie był zadowolony z tej odpowiedzi, ale byłam już dorosłą kobietą i sama decydowałam o swoim życiu, dodatkowo startowałam na aurora, więc powinnam sobie poradzić. Cmoknęłam Lydię w policzek na pożegnanie i podążyłam w kierunku wyjścia.
*
W sklepie meblowym poszło mi nadzwyczaj szybko. Zdecydowałam się na jednoosobowe łóżko, które sprzedawca powiększył o dziesięć cali na moją prośbę, dzięki czemu mogłam kupić komodę. Wybrałam także szafę, krzesło i biurko. Wszystkie meble wykonane były z hebanowego drewna. Dodatkowo zdecydowałam się na parkiet, z którym dostałam instrukcję z zaklęciem jak go zamontować i kilka drewnianych listewek w celu naprawienia okna. Miły pan pomniejszył dla mnie przedmioty i zmniejszył ich wagę. Nabyłam też w papierniczym odpowiednie przedmioty i udałam się do Centrum Handlowego Eylopa.
Pomieszczenie było ciemne i ciche. Co jakiś czas słychać było pohukiwanie sów, które siedziały w klatkach. Jedne spały, inne jadły, a niektóre próbowały się uwolnić. Póki co, żadna nie wyglądała na zwierzę z charakterem. Wszystkie były takie same, zwykłe sóweczki.
Moją uwagę przykuła sowa na najniższej półce. Średniej wielkości, rozmiarem zbliżona do puszczyka. Upierzenie na tułowiu miał jasnoszare, głowę czarną ze słabo zaznaczoną ciemnoszarą szlarą i charakterystycznymi uszami z piór, które wyglądem przypominały ściągnięte brwi. Skrzydła miał ciemniejsze i jasnoszare. Kiedy zorientował się, że jest obserwowany natychmiast przestał próbować dziabnąć sowę w klatce obok. Momentalnie wsadził łepek pod skrzydła udając, że śpi. Uśmiechnęłam się pod nosem i omal nie dostałam zawału kiedy usłyszałam czyiś głos tuż obok siebie.
- Puchaczyk czubaty, został sprowadzony z Brazylii – powiedział sprzedawca patrząc na ptaka, który mnie zaciekawił. – Niezmiernie niegrzeczny. Jest u nas prawie pół roku, a to bardzo długo jak na sowy. Mogę pani polecić jakąś inną spokojną sowę…
- Nie – odpowiedziałam stanowczo, a puchaczyk podniósł lekko łeb obserwując mnie jednym okiem w kolorze szkarłatu. – Chcę tego.
*
Dochodziła piętnasta kiedy aportowałam się przed kwaterą główną Zakonu Feniksa. Pośpiesznie weszłam do budynku, gdyż zanosiło się na deszcz. Ruszyłam w stronę salonu trzymając pod pachą klatkę z sową. Stanęłam w progu próbując wywęszyć czy Molly zrobiła już obiad. W pomieszczeniu zastałam dwóch czarodziejów, których znałam tylko z widzenia. Oboje siedzieli w fotelach i czytali jakieś dokumenty. Wróciłam na korytarz, bo z kuchni nie docierały jeszcze pyszne zapachy, miałam więc czas odnieść wszystko do pokoju i zrobić wstępne porządki.
Klatkę z sową tymczasowo postawiłam na oknie. Muszę przyznać, że był strasznie głośny. Skrobał pazurami dno klatki, gryzł kraty, stukał w nie dziobem i pohukiwał nazbyt głośno. Próbowałam wczytać się w książkę, którą w ostatniej chwili kupiłam w Easach i Floresach, ale zwierzę rozpraszało mnie. Zaklęcia do zmiany pomieszczenia na stałe nie były wcale łatwe i wymagały ode mnie dużo skupienia. Po kolejnym przejechaniu szponami po dnie klatki doprowadziły mnie do furii. Z hukiem zatrzasnęłam księgę i podniosłam się podchodząc do zwierzęcia. Wpatrywałam się w nie groźnie, ale sowa nic sobie z tego nie zrobiła tylko dalej próbowała przegryźć kraty.
- Jak cię wypuszczę to będziesz grzeczny, nie uciekniesz i nie nasrasz mi w pokoju? – zapytałam przyglądając się zwierzęciu podejrzliwie. Ten znieruchomiał na chwilę, przekrzywił łepek zamrugał kilkakrotnie w odpowiedzi. Niepewnie otworzyłam klatkę, a sowa pośpiesznie wygramoliła się z niej i usadowiła na parapecie wyraźnie rozweselona. Zaśmiałam się pod nosem siadając na starym materacu. Wróciłam do lektury starając się sprawić, by ściany stały się wrzosowe.
Prawie dwie godziny później udało mi się zamontować parkiet, pomalować ściany i wymienić okno. Meble wraz z innymi szpargałami stały na samym środku pomieszczenia jeszcze pokryte folią. Byłam wykończona. Zaklęcia okazały się naprawdę trudne. Musiałam się nieźle postarać, aby listewki w oknie były symetryczne względem siebie i kolor ścian był jednolity, nie mający nagle pomarańczowych plam.
Wychodząc na klatkę schodową usłyszałam jak drzwi wejściowe się zamykają. Minęło już sporo czasu i pewnie już dawno był obiad. Wesoło zbiegłam po schodach czując jak skręca mi się żołądek z głodu. W sumie to będzie mój drugi posiłek tego dnia, pomijając jabłko, które zjadłam w trakcie zakupów. W salonie minęłam Artura Weasley’a, męża Molly, któremu posłałam ciepły uśmiech i wiedziona smakowitym zapachem czym prędzej udałam się do kuchni. Przy stole siedziało kilka osób. Moją uwagę od razu zwróciła blondynka, która żwawo gestykulowała. Obok niej siedział Ethan, zaś z drugiej strony Syriusz, co nieco mnie zdziwiło. W piątki z tego co wiedziałam, udawał się razem z Sarah do jej rodziców na obiad. Owszem w kwaterze bywał dość często, ale w piątki nigdy, a jak już to bardzo późnym wieczorem. Usiadłam pomiędzy Nimfadorą Tonks i Alicją Longbottom, a naprzeciwko Marleny.
- Cześć, Dora – zawołała wesoło siedmioletnia dziewczynka, a jej włosy momentalnie zmieniły kolor z ciemnego fioletu na jaskrawie czerwony.
- Cześć, Dora – odpowiedziałam tak samo wesoło mierzwiąc włosy małej Tonks. Dziewczynkę zawsze cieszyło to, że miałyśmy takie same zdrobnienia imienia. Nazywała mnie „Dorą” kiedy tylko mogła. Chociaż nienawidziłam go i wolałam jak zwracano się do mnie „Cas”, Nimfadora była tak urocza, że nie umiałam się na nią złościć.
Chwyciłam czysty talerz i zaczęłam nakładać sobie obiad próbując zorientować się w rozmowie, którą prowadziła Marlena z Ethanem i Syriuszem. Po kilku minutach udało mi się zorientować, że blondynka stara się wpoić mężczyznom, że praca w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów była naprawdę ekscytująca.
- Oh, tak. Przecież karanie jedenastolatka za wyczarowanie królika z kapelusza jest takie szalone – zironizował Ethan krzyżując ręce na piersiach dając tym samym znak, że nie odpuści.
Na jego wypowiedź parsknęłam śmiechem starając się nie zakrztusić. Marlena obdarzyła mnie zabójczym wzrokiem, a na Croopera patrzyła jakby miała go zaraz zamordować. Zajęłam się swoim obiadem, jednak na moich ustach błąkał się uśmieszek rozbawienia.
- A ty, Dorcas, co uważasz na ten temat? – zapytała po krótkiej chwili. Momentalnie wpakowałam kolejną porcję ziemniaków do ust, aby zyskać trochę czasu na odpowiedź. Kiedy już wszystko przełknęłam w nadziei, że Marlena odpuści, ta nadal wpatrywała się we mnie z uporem maniaka.
- Em… To na pewno bardzo odpowiedzialna praca – powiedziałam wymijająco patrząc na McKinnon błagalnie. Oburzona wstała od stołu, napomknęła coś jeszcze o tym, że się nie znamy, i wyszła z kuchni wielce obrażona. Cała nasza trójka uśmiechnęła się głupawo starając się opanować śmiech.
- Jak tam zakupy, Dorcas? – zagadnął Syriusz, kiedy nalewałam sobie herbaty do kubka.
- Jak widać jestem cała i zdrowa – rzuciłam rozbawiona, podgrzewając różdżką herbatę, która zdążyła już wystygnąć. Moja wypowiedź wywołała u Blacka teatralnie przewrócenie oczami.
- I co ciekawego kupiłaś? – ponowił Łapa, a ja spojrzałam na niego podejrzliwie. Żaden normalny facet nie pytałby kobiety o zakupy, a tym bardziej Black.
- Jesteś samobójcą? Pytasz kobietę o zakupy? Naprawdę cię to interesuje? – zapytałam wyraźnie rozbawiona odrzucając warkocza na plecy. Ethan zaśmiał się krótko przeciągając się na krześle.
- Nie, po prostu chciałem być miły – odparł z szerokim uśmiechem.
- Skoro tak, to słuchaj… Kupiłam cudowne meble wykonane z hebanowego drewna. Do tego śliczny biały wazon, który przeznaczony będzie na tulipany. I takie śliczne szpilki i spineczki do włosów, różowe z fioletową kokardką – mówiłam piskliwym głosem naśladując jakąś wyjątkowo pustą nastolatkę. Ethan roześmiał się, a Syriusz uniósł ręce w geście kapitulacyjnym.
*
Zadowolona spojrzałam na swoje dzieło. Pomieszczenie było w pełni wykończone. Drzwi do pokoju znajdowały się na samym końcu ściany prostopadłej do okna. Kiedy wchodziło się do pomieszczenia na wprost stała nieduża komoda, nad którą zawieszone było owalne lustro. Po lewej stronie od wejścia umiejscowiona była dwudrzwiowa szafa, na której stała pusta klatka sowy a tuż obok kufer. Łóżko znajdowało się równolegle do wejścia pod ścianą naprzeciwko. Zaraz obok było biurko, które stało pod oknem. Całości dopełniały fioletowe zasłony idealnie komponujące się z wrzosowymi ścianami, biały wazon stojący na parapecie, tuż obok śpiącej sowy, w którym znajdowały się różowe i fioletowe tulipany. Na środku był miękki, bladoróżowy, prostokątny dywan. Udało mi się nawet wypakować karton, który przywlokłam tutaj z biura aurorów. W końcu czułam się jak u siebie.

_____________________________________________
Przepraszam, że nie dodałam rozdziału w terminie, ale byłam bardzo zajęta (matury i prawko), więc dopiero dzisiaj kiedy odpoczęłam jestem w stanie go opublikować. Pewnie aż roi się w nim od błędów, ale moje oczy jak na razie ich nie widzą.

1 komentarz:

  1. A wiesz, że ten tytuł skojarzył mi się z Harrym? No, ale stwierdziała, ze to za wcześnie i schizy jakieś mam...
    Zaskakująco stwierdzę, że Dory nie znoszę :P. Jeszcze parę rozdziałów i zacznę autentycznie kląć, co też będzie świadczyć o mojej frustracji tą postacią. W każdym razie na razie postaram sie minąć jak najwięcej o niej...
    Czemu tak uparcie zwrcasz uwage na to, co Dora kupiła i jak wyglada jej pokój? Chyba ze trzy razy o tym było... dwa to aż nadto ;)
    James to jest dziwny... albo narwany i nie do końca z tego szczęścia kontaktuje na kogo się rzuca ^^ No bo jak Dora pokłóciła sie z Lily (na ciążę to zwalić, no nie, nieładnie :D),a on chyba powinien stanąć po stronie żony, a nie kumpeli, która w dodatku niekoniecznie przepada za jego najlepszym przyjacielem.
    Za to Syriusza z tego rozdziału kocham! Naprawdę udał ci się świetnie (chociaż w tym ministerstwie nieco zlał się z Potterem),a przy tym podzielałam jego reakcje. Miło, że przynajmniej on jest doroślejszy niż Dora. No i naprawde mi zaimponował,a jego gest poddaństwa był naprawdę taki uroczy ;)
    Za to czemu Dora nie znosi Blacka to ja już kompletnie nie wiem... ona serio ma jakiś problem, bo jakby pomyślała to mogłaby się dogadać z McK, że będzie chodzić na eskapady tylko z nią. Black chybaby na nią nie nakablował...
    I nie przez przypadek przez cały czas piszę Dora :P
    Ach no i bym zapomniała: Dora myśli! Żeby wpaść, że ona myśli, śpiac (no tak to wygląda :D), to chyba potrzebna do neij jakaś instrukcja obsługi. I znów wychodzi panna genialna, co to zagięła wszystkich pierwszego dnia... denerwuje mnie i już :P

    OdpowiedzUsuń