Za
pięć dziesiąta weszłam do biura pogrążona we własnych myślach. Byłam potwornie
zmęczona. Przegadałam z Marleną prawie całą noc. Do tego można dołożyć kilka
godzin snu na niewygodnym materacu. Musiałam wstać bardzo wcześnie, żeby udać
się do mieszkania na poddaszu w celu zabrania swoich rzeczy. Nieźle namachałam
się zaklęciami, oczywiście musiałam też zajrzeć do ksiąg, ponieważ to i owo mi
się zapomniało. Mojego humoru także nie poprawiał stan w pokoju, w którym
miałam zamieszkać. Ściany były gołe, tak jak i podłoga. Okno było bardzo stare
i bardzo brudne. Drzwi także nie należały do zadbanych. Jak się okazało cała
reszta pokoi w zakonie taka była. Wiedziałam, że czeka mnie bardzo ciężka praca
z tym pomieszczeniem.
Po
pokonaniu sryliardu rzędu biurek, w końcu znalazłam się przy moim, ale jego
widok mnie nie zachwycił. Całość zajmowały pożółkłe teczki. Zmarszczyłam brwi
spoglądając na te wszystkie papierzyska. Siadając zauważyłam mały pergaminowy
samolocik. Chwyciłam go i wyprostowałam. Miałam tylko posegregować je
alfabetycznie, naprawić tusz jakby gdzieś był wyblakły i napisać na nowo, jeśli
któraś z nich jest nieczytelna. Ze świstem wypuściłam powietrze, a Lydia
spojrzała na mnie pytająco.
-
Ciężki poranek? – zapytała uśmiechając się współczująco. Uniosłam na nią wzrok
i kiwnęłam krótko głową. Z niechęcią zerknęłam na teczki marszcząc nos.
-
A wizja naprawiania tych wszystkich akt, jeszcze bardziej poprawia mi humor –
mruknęłam z przekąsem chwytając pierwszą teczkę z brzegu. McKinnon zaśmiała się
cicho i podniosła się z krzesła.
-
Zrobię nam kawę – zaproponowała i oddaliła się w nieznanym mi kierunku.
Podziękowałam jej w duchu i wzięłam się za moją robotę. Po przekartkowaniu
jednej teczki byłam na skraju załamania. Niemalże każda strona była do naprawy.
Była nieczytelna, komuś wylała się kawa, albo rozlał atrament. Zdarzały się też
kawałki jedzenia i wyrwane strony. Cudownie. Zajmie mi to co najmniej tydzień,
a ja na to miałam tylko jeden dzień. Byłoby tak wspaniale, gdybym mogła się zdrzemnąć
na półgodzinki. Wiedziałam, że to niemożliwe, więc tylko westchnęłam i
położyłam głowę na wszystkich papierach, a świat zasłoniły mi włosy.
-
Dorcas, co robisz? – dobiegł mnie głos Jamesa. Po jego tonie mogłam
wywnioskować, że uśmiecha się w rozbawieniu, zawsze tak robił. Ale kompletnie
zapomniałam, że oni pracują tuż obok mnie. Zupełnie nie zwróciłam na nich uwagi
kiedy przyszłam.
-
Pracuję – mruknęłam nawet nie podnosząc głowy, przez co mój głos był trochę
stłumiony. Usłyszałam śmiech dwóch osób. Zaraz. Dwóch osób? Podniosłam głowę na
wysokość kilku centymetrów i spojrzałam na Blacka. Śmiał się. Super.
-
Co was tak rozbawiło? – Lydia wydawała się bardzo zaciekawiona, a dwa
lewitujące kubki kawy umieściła na swoim biurku, bo na moim nie było ani cala
wolnego miejsca. Dodatkowo jeszcze obok stał karton wypełniony księgami i
innymi duperelami.
-
Dorcas ma bardzo innowacyjne podejście do pracy, bo w jej przypadku jest to
spanie – Rogacz był wyraźnie rozbawiony, bujał się na tylnych nogach krzesła, a
ja miałam wielką ochotę sprawić, by z niego zleciał.
-
Ja nie śpię, tylko myślę – odpowiedziałam z powagą w głosie, patrząc dumnie na
Pottera. Moje słowa wywołały tylko jeszcze większą salwę śmiechu, a kilka osób
zwróciło ku nam głowy w zaciekawieniu. Świetnie, jak zwykle w centrum uwagi.
Prychnęłam pod
nosem i wróciłam do swojej poprzedniej czynności, czyli oczywiście do myślenia.
Szukałam w moim umyśle, który miał pełno dziur, zaklęć mogących mi pomóc w
naprawianiu teczek. W końcu zaklęcia były moim ulubionym przedmiotem i byłam w
nich naprawdę dobra. Jednak przez prawie rok nie używałam czarów i zdążyłam
zapomnieć to i owo. Słyszałam jak ktoś podchodzi do Lydii i zamienia z nią
kilka słów, ale nie zwracałam na to zbytniej uwagi.
- A ona czemu
śpi?- dobiegł mnie głos mężczyzny, a we mnie się zagotowało. Nie mogłam nawet
spokojnie pomyśleć. Czy to takie ciężkie do zrozumienia, że próbuję się skupić.
- Ja nie śpię,
tylko myślę – rzuciłam wściekła i podniosłam głowę. Odgarnęłam sprzed oczu
blond kosmyki. Ku mojemu zdziwieniu koło Lydii stał nikt inny jak Ethan
Crooper. Byłam bardzo zaskoczona jego widokiem i chyba było to po mnie widać.
Zmuszając swój mózg do pracy, przypomniałam sobie, że Marlena coś wspominała,
że to on właśnie miał mnie zaprowadzić do Biura Aurorów. To wszystko miało
sens.
- Nie wnikaj –
rzucił James rozweselony. Ethan posłał w moją stronę szeroki uśmiech.
Odpowiedziałam mu nienawistnym spojrzeniem i olśniło mnie. Słyszałam jak coś do
mnie jeszcze mówią, ale w tym momencie nie obchodziło mnie to. Sięgnęłam po
różdżkę zamyślając się jeszcze na moment. Nastała cisza. W końcu się zamknęli i
wpatrywali się we mnie z zaciekawieniem. Położyłam przed sobą jedną z teczek i
wycelowałam w nią różdżką.
- Evanesco,
aperacjum, reparo i… chłoszczyść – mruczałam do siebie. Teczka najpierw została
wyczyszczona, potem ujawnił się w nim niewidzialny atrament, jakby ktoś kiedyś
był takim żartownisiem. Podarte strony się poskładały. Broszurka została
jeszcze raz dokładnie wyczyszczona, tak, że lśniła, i opadła równo na skraju
biurka. Zadowolona, niczym mała dziewczynka, klasnęłam w dłonie. Potoczyłam
wzrokiem po znajomych, którzy byli lekko zdziwieni. Ostatnio każdy tak na mnie
reagował, więc zdążyłam się w miarę przyzwyczaić.
- No co?
Mówiłam przecież, że myślę – powiedziałam oburzona. Lydia roześmiała się o mało
co nie wylewając kawy. Crooper wyglądał tak jakby pierwszy raz w życiu słyszał
takie zaklęcia. James z Syriuszem wymieniali się spojrzeniami spoglądając to na
mnie, to na stertę papierów.
- W końcu zdolna
Wężyca ze mnie – mruknęłam posyłając ironiczny uśmiech w kierunku Huncwotów. Na
ich twarzach pojawił się wyraz rozbawienia.
Zabrałam się
do roboty. Siedziałam na krześle, z założoną nogą na nogę i ze znudzonym
wyrazem twarzy machałam różdżką. Dwa razy zdarzyło się tak, że podeszli do mnie
aurorzy, aby pochwalić mój spryt. Zdziwiło mnie to, ale Lydia wyjaśniła mi, że
takie zadanie otrzymuje każdy nowy, a wszyscy inni aurorzy mają zakaz pomagania
żółtodziobom. Jest to forma sprawdzenia sposobu myślenia i szukania wyjścia z
sytuacji. Byłam z siebie niezmiernie dumna. Kwadrans przed dwunastą miałam już wszystko
skończone i szłam w kierunku gabinetu szefa lewitując obok siebie idealnie
czyste, ułożone alfabetycznie teczki.
*
Każdy dzień
wyglądał tak samo. Zmieniały się jedynie godziny pracy. Zirytowana tym, że
każdą teczkę musiałam robić osobno, wyszukałam zaklęcie, które umożliwiło mi
robienie około czterdziestu na raz. Jacob był bardzo zaskoczony, ponieważ za
każdym razem pojawiałam się szybciej, a on musiał wyszukiwać dla mnie coraz to
nowe papierzyska. W końcu opanowałam te zaklęcia do takiej perfekcji, że, gdy
tylko pojawiły się na moim biurku, jedno machnięcie różdżki sprawiało, że
wszystkie były już naprawione, czyste i posegregowanie, a następne machnięcie
sprawiało, że lądowały one na biurku szefa.
Siedziałam na
swoim stanowisku czytając Czarownicę.
Przed chwilą wysłałam szefowi cztery partie teczek, z której każda liczyła
ponad setkę. Zmęczona tym ciągłym lataniem do gabinetu szefa, wyszukałam zaklęcie
teleportujące przedmioty w określone miejsce, aby ułatwić sobie zadanie.
Zadowolona ze skończonej pracy, czytałam artykuł o zaklęciach przydających się
w utrzymaniu włosów we wspaniałej kondycji. Prenumeratę Czarownicy zamówiła, od razu, kiedy pojawiłam się w zakonie. Co
prawda, mój pokój wymagał remontu, ponieważ jedynie co udało mi się załatwić to
łóżko, ale jakoś przyjemniejsze było dla mnie siedzenie w salonie i czytanie
gazety.
- Meadowes,
natychmiast do mnie! – po pomieszczeniu rozniósł się doniosły i zdenerwowany
głos szefa. Przestraszona wypuściłam czasopismo z rąk. Rozejrzałam się dookoła,
ale nie było ani Huncwotów, ani Lydii. Każdy z nich miał jakieś zadanie w
terenie. Jednak ja, jako żółtodziób, pracowałam tylko w biurze.
Położyłam Czarownicę na biurku i ruszyłam w stronę
gabinetu. Kiedy mijałam Ethana uderzyłam do w tył głowy, gdyż przed chwilą zbyt
intensywnie patrzył na mój biust. Zrobił minę poszkodowanego, a ja
odwzajemniłam się piorunującym spojrzeniem.
Gdy wchodziłam
do Bradley’a czułam się jak uczennica, która została wezwana na dywanik do
dyrektora. Po uzyskaniu odpowiedzi, weszłam do środka niepewnie zamykając
drzwi. Na dobrą sprawę nie wiedziałam co takiego zrobiłam, bo mężczyzna nie
wyglądał na zadowolonego.
- Usiądź,
Dorcas – gestem dłoni wskazał mi krzesło, a ja wykonałam jego polecenie.
Siedziałam sztywna jak struna, nie wiedząc czego się spodziewać. Twarz miał nie
do przeniknięcia. Wpatrywał się to w teczki, które notabene idealnie ułożone na
biurku tworzyły cztery dość pokaźnie stosiki, to we mnie. Nie odzywał się ani
słowem.
- Czy… coś
zrobiłam źle? – zapytałam bardzo cicho, w obawie, że ten zaraz może na mnie
nakrzyczeć. Zdążyłam się już przekonać, że ten z pozoru spokojny mężczyzna może
być bardzo groźny. Minęła dość długa chwila, zanim Jacob stwierdził, że odpowie
na moje pytanie.
- Właśnie nie.
Wszystko jest idealnie – jego słowa wbiły mnie w krzesło. Zamrugałam
kilkakrotnie oczekując jakiejś odpowiedzi, ale się nie doczekałam. Bradley
należał do osób, które nie za wiele mówiły.
- Więc o co
chodzi? – owijanie w bawełnę z tym człowiekiem nie miało większego sensu, więc
zapytałam prosto z mostu.
- Na razie nie
mogę cię wypuścić w teren, bo nie przeszłaś testów. Oczywiście zapoznałaś się z
ich terminami, prawda? – zapytał to jak gdyby to było oczywiste. Nie zerknęłam
nawet w te pergaminy, kompletnie o nich zapomniałam. Mimo to kiwnęłam głową, a
mężczyzna kontynuował swoją wypowiedź – Jako, że pan Potter na jakiś czas
będzie musiał być w biurokracji przydzielę cię do Blacka i McKinnon. Każde z
nim prowadzi własne sprawy, a ty będziesz im po prostu towarzyszyć i służyć
radą.
O panie Boże,
gdzie jesteś i czemu się tak nade mną znęcasz. O tyle o ile z Blackiem
wychodziło nam unikanie rozmów ze sobą, tak teraz Jacob zmusza nas do
współpracy, z tego nie wyniknie nic dobrego. Chciałam już otworzyć usta, żeby
zaprzeczyć, ale napotkałam nie znoszący sprzeciwu wzrok szefa. Wypuściłam
zrezygnowana powietrze z płuc. Zapowiadają się wspaniałe dni.
*
- Marlenooo –
zawołałam płaczliwym tonem wchodząc do salonu. Blondynka uniosła zdziwione
spojrzenie znad Proroka Codziennego. Wygięłam usta w podkówkę i podeszłam do
niej opadając na miejsce obok.
- Co się
stało? – zapytała wyraźnie rozbawiona moją miną. Spojrzałam na nią spod byka, a
ta udała poważną.
- Dostałam
awans, tak jakby – jęknęłam załamana rozkładając się na sofie. Podłożyłam
poduszkę pod głowę i wpatrzyłam się w sufit. To był zdecydowanie koniec świata.
McKinnon zaczęła się krztusić chcąc najprawdopodobniej nie wybuchnąć śmiechem.
Spojrzałam na nią urażona, a ta na nowo przybrała poważny wyraz twarzy.
- Ale to
przecież chyba dobrze, co? Sama mówiłaś, że ta biurokracja zaczyna cię nudzić –
zaczęła mówić, a ja posłałam jej mordercze spojrzenie. Na nią ono nie podziałało.
- Wcale, że
nie dobrze! Wręcz fatalnie! – jęknęłam nakrywając twarz poduszką. Wizja pracy z
Blackiem kompletnie mnie przerażała, bo to oznaczało, że będę musiała spędzać z
nim czas sam na sam. Czułam się o wiele lepiej, gdy nie musiałam z nim rozmawiać.
Kiedy podniosłam się na łokciach Marlena wpatrywała się we mnie oczekując
dokładniejszych wyjaśnień.
- Bradley
stwierdził, że przydzieli mnie do Lydii i Blacka – spojrzałam na nią smutno.
McKinnon wybuchła głośnym śmiechem odrzucając głowę do tyłu. Spojrzałam na nią
wściekła, a krew się we mnie zagotowała. – Ja tutaj rozpaczam, a ty się ze mnie
nabijasz! – zawołałam oburzona, oskarżycielsko celując w nią palcem.
- Wybacz, Cas,
ale to jest naprawdę śmieszne – wykrztusiła po chwili ocierając oczy od łez.
Spięłam się, żeby się odgryźć, ale zwykle ktoś musiał się wcisnąć.
- Co takiego
znowu zrobiła, Dorcas, że Marlena prawie pękła ze śmiechu? – zapytał Crooper z
szelmowskim uśmiechem pojawiając się zupełnie znikąd. On z Blackiem mieli coś
wspólnego. Zawsze pojawiali się w najmniej odpowiednich momentach. Niech ich
Merlin trzaśnie!
- Ethan, to
nie twoja sprawa! – zawołałam obrażona ponownie celując spojrzeniem w sufit.
Kątem oka dostrzegłam tylko jak mężczyzna kręci z niedowierzaniem głową. Jak
gdyby nigdy nic, podniósł mnie, usiadł na kanapie i posadził na swoich
kolanach. Tak na dobrą sprawę z Marleną okupowałyśmy trzyosobową kanapę. Mimo
wszystko spojrzałam na bruneta ze złością. Chciałam wstać, ale skutecznie mi to
uniemożliwił.
- A teraz
wyspowiadasz się Ethankowi, co takiego rozbawiło Marlenę, a cię puszczę –
oznajmił puszczając mi perskie oko. Prychnęłam niczym rozjuszona kotka
zakładając dłonie na piersi. W końcu siedzenie na czyiś kolanach nie jest takie
złe. Po chwili poczułam jak jego ręka wodzi po moich plecach zjeżdżając
niebezpiecznie coraz niżej.
- Crooper, ty
gumochłonie! Zabierz swoje łapy! – warknęłam podskakując jak oparzona. Utkwiłam
w nim groźne spojrzenie moich niebieskich oczu. On tylko uśmiechnął się
bezczelnie.
- Jak mi
powiesz to cię puszcze – powtórzył z bezwstydnym uśmiechem. Gdybym była
kociołkiem pełnym wody, zaczęła by ona teraz szybko wyparowywać.
- Dobra.
Bradley przydzielił mnie do Blacka – powiedziałam dosadnie. Marlena za wszelką
cenę próbowała się nie roześmiać. Nie wiem co było dla niej takie zabawne. Dla
mnie to była trauma życia. Zaś przez twarz Croopera przemknęło zdziwienie i
jakby zawód. Przez chwilę jakby walczył sam ze swoimi myślami. Lubiłam
obserwować emocje malujące się na twarzach ludzi. Łatwiej mi potem było ich
rozszyfrowywać. Przechyliłam lekko głowę przyglądając mu się z
zainteresowaniem.
- Mógł cię
przydzielić do mnie – powiedział z żalem robiąc przy tym minę zbitego psa. –
Bylibyśmy wspaniałą parą! – zawołał uradowany tą wizją. Czym prędzej
zeskoczyłam z jego kolan obdarzając go spojrzeniem godnym wariata.
Naszą walkę na
spojrzenia przerwało nagłe pojawienie się Rogacza, który wyglądał jakby właśnie
wygrał milion galeonów na loterii. Kiedy tylko mnie odszukał, doskoczył do mnie
i porwał w ramiona okręcając wokół własnej osi. Doszły mnie tylko słowa
„szczęśliwy”, „cudownie”, ale nic konkretnego, ani sensownego. Kiedy w końcu w
miarę się uspokoił, stanęłam w odległości wyciągniętych ramion i spojrzałam na
niego w oczekiwaniu.
- Cassy, będę
ojcem! – zawołał, a mi szczena opadła. Halo, potrzebny jakiś dźwig, żeby
pozbierać ją z podłogi! Wpatrywałam się w niego z szeroko otwartymi oczami.
James ojcem, czyli Lily jest w ciąży. Dobrze, że unikałam tej rudej wiedźmy, bo
nie szczędziłabym jej słów, a zaraz wszyscy by mnie naskoczyli, że przecież
jest w ciąży. Mimo wszystko uścisnęłam mocno Pottera ciesząc się z jego
szczęścia.
- To, dlatego
mnie przydzielili do Blacka – jęknęłam, kiedy wszyscy już pogratulowali
przyszłemu tatusiowi. Moje słowa jak zwykle wywołały salwę śmiechu. Naprawdę,
miałam wspaniały dar. Nie ważne co powiedziałam lub robiłam, to ludzie się
śmiali, albo byli zdziwieni. Zaiste.
*
W końcu miałam
trzy dni wolnego. Wydaje mi się jednak, że dostałam je ze względu na zbliżające
się święta wielkanocne i dlatego, że od początku pracy nie brałam dnia wolnego.
Wczorajszy dzień tak mnie otumanił, że z wielką chęcią położyłam się spać w
obskurnym pokoju. Obiecałam sobie, że ten czas wykorzystam do wyremontowania
sypialni i zapoznania się z terminami egzaminów. W planach miałam także naukę,
ale z tym będzie najgorzej.
Obudziłam się
dość wcześnie. Spanie na starym materacu zdecydowanie nie należało do
najwygodniejszych. Z racji tego, że był piątek w kwaterze nie było pewnie
nikogo oprócz Molly i jej pięciu synów, Percy’ego, Billa, Charlie’go, Freda i
George’a, których zdążyłam poznać parę dni temu z racji tego, że raczej nie
pozwala im się siedzieć w salonie, a ja tylko tam spędzam czas. Chłopcy są zbyt
młodzi, aby byli wtajemniczani w takie sprawy, więc sprawiono im bawialnię i
bibliotekę, aby mogli spędzać czas.
Po odświeżeniu
się w małej łazience zeszłam po schodach po drodze zawiązując włosy w luźnego
warkocza. Była to odmiana od mojej codziennej fryzury, czyli puszczeniu ich
samopas. Na pierwszym piętrze musiałam momentalnie usunąć się pod ścianę, gdyż
dwóch rudowłosych chłopców śmiejąc się do rozpuku uciekali przed trzecim.
Pokręciłam głową uśmiechając się pod nosem. Mimo, że Bill i Charlie byli bardzo
nieznośni to polubiłam ich od razu. Wnosili dużo życia i radości w, czasami
ponure, życie zakonu. Nawet nie zauważyłam kiedy znalazłam się w kuchni. Przy
stole w dziecięcych, drewnianych krzesełkach siedziało dwóch chłopców
bliźniaków, którzy jedli owsiankę całą twarzą.
- Cześć, Molly
– powiedziałam ciepło do kobiety, która wstawiała do pieca kolejną porcję
domowej roboty bułek i chleba. W końcu był piątek i pewnie w porze lunchu jak i
na obiad wpadnie parę osób. Chwyciłam dzbanek, w którym była gorąca herbata i
nalałam sobie do kubka.
- Dzień dobry,
Dorcas. Wyspałaś się? – odpowiedziała wycierając dłonie o szmatkę, którą miała
przewieszoną przez fartuszek. Na jej twarzy od razu wykwitł serdeczny uśmiech.
- Średnio. Ten
materac jest okropny, ale na szczęście dzisiaj już się za to zabieram –
wsypałam płatki do zimnego mleka i dodałam łyżkę cukru. Weasley spojrzała na
nie z ukosa, gdyż ostatnio stoczyłyśmy dość głośną konwersację na temat zimnego
mleka. Molly upierała się, że mam je podgrzać. Oczywiście zaprzeczyłam i nie
zrobiłam tego, ponieważ nie lubię ciepłego mleka z płatkami. Rudowłosa
pogroziła mi także tym, że będzie mnie boleć gardło co skwitowałam tylko
pobłażliwym uśmiechem. Od zawsze tak robiłam i nikt tego nawyku we mnie nie
zmieni.
- Czyli
wybierasz się na Pokątną? – zapytała zanim zniknęła za drzwiami spiżarni. Moją
uwagę przykuł kociołek, w którym znajdowała się czerwona, kleista maź. Kiedy ją
powąchałam dobiegł mnie zapach truskawek. A więc to był dżem.
- Raczej tak.
W mugolskim sklepie miałabym zbyt dużo kombinowania z przeniesieniem mebli
tutaj. A tak rzucę na nie zaklęcia pomniejszające i wszystko pójdzie gładko.
Obserwowałam
jak Molly machając różdżką sprawia, że dżem wypełnia słoiki postawione na
stole, zamyślając się. Nie miałam dużo mebli do kupienia. Zaledwie łóżko,
biurko i szafa lub komoda, albo jedno i drugie, jeżeli zmieszczę je w pokoju.
Na razie wszystko znajdowało się w kartonach i w kufrze, który miałam jeszcze z
czasów Hogwartu. Miałam zamiar jeszcze wstąpić po drobne rzeczy takie jak
kałamarze, pióra, pergaminy czy też świece. Marzył mi się także puchowy dywanik
koło łóżka, ale pomyślę jeszcze o tym.
- Mogłabyś
wstąpić do Ministerstwa? Z samego rana Dumbledore zostawił jakieś dokumenty dla
Lydii. Miałam sama to załatwić, ale byłoby cudownie, gdybyś mogła mnie
wyręczyć. – poprosiła różdżką przywołując z szuflady kilka zwojów pergaminów.
- Nie ma
problemu – uśmiechnęłam się, odkładając miseczkę do zlewu. – Lecę, na obiad
pewnie wrócę, więc zostaw coś dla mnie! – zawołałam w drzwiach, a odpowiedział
mi śmiech kobiety. Taka była prawda. Jej posiłki były niesamowicie dobre i nie
miałam z zamiaru z nich rezygnować. To było jednym z wielu powodów, dlaczego
nie chciałam na razie kupować domu. W kwaterze miałam zapewnione ciepłe i
przepyszne posiłki, nie byłam zdana na samotność, ponieważ zawsze ktoś był i
miałam dostęp do dość pokaźnej biblioteki.
*
Aportowałam
się niedaleko kominków. Było to jedne z nielicznych miejsc, w których można
było się teleportować. Zapewne po to, aby nie dochodziło do masowego pojawiania
się i znikania. Szybko podążyłam w kierunku wind, które o tej godzinie były
bardzo tłoczne. Było parę minut po ósmej. Jak zwykle pod sufitem windy, krążyło
kilka papierowych samolocików, do których zdążyłam się już przyzwyczaić.
Przynajmniej miałam pewność, że sowa nie zapaskudzi mojego biurka. Sowa.
Właśnie. Potrzebowałam sowy.
Po przejściu
całej sali pełnej biurek, w końcu znalazłam się przy swoim stanowisku. Zadbałam
o to, aby na czas nieobecności zostawić po sobie porządek. Na blacie znajdował
się tylko kałamarz i pióro. Reszta potrzebnych rzeczy, była pochowana w
szufladach.
- Cześć –
zawołałam wesoło, przysiadając na rogu biurka Lydii. Złotowłosa podniosła na
mnie zdziwiony wzrok.
- Czy ty
przypadkiem nie masz dzisiaj wolnego? – zapytała patrząc na mnie jak na
wariatkę lub osobę niezrównoważoną psychicznie. Roześmiałam się na widok jej
miny i nim się zdążyła zorientować upiłam kilka łyków kawy z jej kubka. Za ten
wyczyn oberwało mi się groźnym spojrzeniem.
- Mam, ale mam
coś dla ciebie – wstałam i zaczęłam szperać w torbie, aby znaleźć pergaminy,
które Molly prosiła przekazać. Było to zadanie bardzo trudne, gdyż walało się w
niej wiele dziwnych rzeczy, a dodatkowo miała ulepszenie w postaci zaklęcia
powiększającego. Zirytowana przywołałam je zaklęciem.
- Dumbledore
był dzisiaj rano, Molly prosiła, żebym podrzuciła Ci, bo i tak mam po drodze –
dodałam zniżając głos, aby nikt niepowołany nie usłyszał tego. Kątem oka
zarejestrowałam jakiś ruch po mojej prawej stronie. Momentalnie odwróciłam w
tym kierunku głowę napotykając spojrzenie Blacka. Nie odzywał się nic, nie
rzucał kąśliwych uwag, ani złośliwych spojrzeń. Lydia kiwnęła głową pośpiesznie
chowając dokumenty do szuflady.
McKinnon
bardzo rzadko bywała w siedzibie głównej Zakonu Feniksa. Odkąd tam mieszkam
widziałam ją zaledwie dwa razy. Marlena powiedziała mi, że Lydia woli siedzieć
w domu wraz ze swoim mężem, a jeżeli jest coś co ona może zrobić to na pewno
ktoś ją o tym poinformuje.
- Gdzie
idziesz? – zapytał Syriusz odwracając się całym ciałem w moją stronę. Pewnie
ten dzień będzie mu się strasznie dłużył, bo nie było Pottera. Domyśliłam się,
że tak jak ja ma wolne i pewnie wziął je dłuższe, aby móc spędzić więcej czasu
ze swoją ciężarną rudą wiedźmą.
- Na zakupy –
odparłam krótko, prostując się. Ten dzień zaczął się dobrze i nie chciałam go
sobie psuć poprzez złośliwe nastawienie dla Blacka. Pozłoszczę się kiedy
indziej. Dzisiaj mam dużo do załatwienia.
- Na Pokątną?
– spojrzał na mnie uważnie, a ja kiwnęłam głową.
- Sama? –
kolejne kiwnięcie. – Oszlałaś?! – oburzony zdusił w sobie krzyk
Spojrzałam na
niego zdezorientowana marszcząc czoło. Dlaczego on zawsze musiał być taki
nieprzewidywalny? Zupełnie jak kobieta podczas okresu.
- A co w tym
takiego strasznego? – wzruszyłam ramionami mając ochotę teatralnie wywrócić
oczami, jednak powstrzymałam się.
- Ostatnio
kiedy byłaś na Pokątnej, zostałaś potraktowana cruciatusem z ledwością stamtąd
uciekając – momentalnie podszedł do mnie ściszając głos. Przez chwilę nie
rozumiałam o co chodzi. Zmarszczyłam nos starając się wychwycić ukryte między
wierszami informacje. Zamarłam. On się o mnie troszczył. Na mojej twarzy
odmalował się wyraz zaskoczenia.
- Daj spokój,
Łapo – jęknęłam błagalnie, a on zamrugał kilkakrotnie. W sumie sama się
zdziwiłam. Odkąd wróciłam do Anglii pierwszy raz powiedziałam do niego po
pseudonimie. – Jest piątek, zaraz są święta na pewno będzie dużo ludzi, więc
nic mi się nie stanie – pośpieszyłam z wyjaśnieniem nie chcąc dać po sobie, że
te spoufalenie także mnie zaskoczyło.
Ale on nie
dawał za wygraną. Patrzył na mnie wzrokiem ojca, który zabrania iść swojej
córce na imprezę. Na chwilę nawet się przejęłam, ale szybko otrząsnęłam się
kiedy przypomniałam sobie ile mam do załatwienia.
- Obiecuję, że
będę ostrożna – powiedziałam zapinając guziki czarnej szaty. Jestem pewna, ze
nie był zadowolony z tej odpowiedzi, ale byłam już dorosłą kobietą i sama
decydowałam o swoim życiu, dodatkowo startowałam na aurora, więc powinnam sobie
poradzić. Cmoknęłam Lydię w policzek na pożegnanie i podążyłam w kierunku
wyjścia.
*
W sklepie
meblowym poszło mi nadzwyczaj szybko. Zdecydowałam się na jednoosobowe łóżko,
które sprzedawca powiększył o dziesięć cali na moją prośbę, dzięki czemu mogłam
kupić komodę. Wybrałam także szafę, krzesło i biurko. Wszystkie meble wykonane
były z hebanowego drewna. Dodatkowo zdecydowałam się na parkiet, z którym
dostałam instrukcję z zaklęciem jak go zamontować i kilka drewnianych listewek
w celu naprawienia okna. Miły pan pomniejszył dla mnie przedmioty i zmniejszył
ich wagę. Nabyłam też w papierniczym odpowiednie przedmioty i udałam się do
Centrum Handlowego Eylopa.
Pomieszczenie
było ciemne i ciche. Co jakiś czas słychać było pohukiwanie sów, które
siedziały w klatkach. Jedne spały, inne jadły, a niektóre próbowały się
uwolnić. Póki co, żadna nie wyglądała na zwierzę z charakterem. Wszystkie były
takie same, zwykłe sóweczki.
Moją uwagę
przykuła sowa na najniższej półce. Średniej wielkości, rozmiarem zbliżona do
puszczyka. Upierzenie na tułowiu miał jasnoszare, głowę czarną ze słabo
zaznaczoną ciemnoszarą szlarą i charakterystycznymi uszami z piór, które
wyglądem przypominały ściągnięte brwi. Skrzydła miał ciemniejsze i jasnoszare.
Kiedy zorientował się, że jest obserwowany natychmiast przestał próbować
dziabnąć sowę w klatce obok. Momentalnie wsadził łepek pod skrzydła udając, że
śpi. Uśmiechnęłam się pod nosem i omal nie dostałam zawału kiedy usłyszałam
czyiś głos tuż obok siebie.
- Puchaczyk
czubaty, został sprowadzony z Brazylii – powiedział sprzedawca patrząc na
ptaka, który mnie zaciekawił. – Niezmiernie niegrzeczny. Jest u nas prawie pół
roku, a to bardzo długo jak na sowy. Mogę pani polecić jakąś inną spokojną
sowę…
- Nie –
odpowiedziałam stanowczo, a puchaczyk podniósł lekko łeb obserwując mnie jednym
okiem w kolorze szkarłatu. – Chcę tego.
*
Dochodziła
piętnasta kiedy aportowałam się przed kwaterą główną Zakonu Feniksa.
Pośpiesznie weszłam do budynku, gdyż zanosiło się na deszcz. Ruszyłam w stronę
salonu trzymając pod pachą klatkę z sową. Stanęłam w progu próbując wywęszyć
czy Molly zrobiła już obiad. W pomieszczeniu zastałam dwóch czarodziejów,
których znałam tylko z widzenia. Oboje siedzieli w fotelach i czytali jakieś
dokumenty. Wróciłam na korytarz, bo z kuchni nie docierały jeszcze pyszne
zapachy, miałam więc czas odnieść wszystko do pokoju i zrobić wstępne porządki.
Klatkę z sową
tymczasowo postawiłam na oknie. Muszę przyznać, że był strasznie głośny.
Skrobał pazurami dno klatki, gryzł kraty, stukał w nie dziobem i pohukiwał
nazbyt głośno. Próbowałam wczytać się w książkę, którą w ostatniej chwili
kupiłam w Easach i Floresach, ale zwierzę rozpraszało mnie. Zaklęcia do zmiany
pomieszczenia na stałe nie były wcale łatwe i wymagały ode mnie dużo skupienia.
Po kolejnym przejechaniu szponami po dnie klatki doprowadziły mnie do furii. Z
hukiem zatrzasnęłam księgę i podniosłam się podchodząc do zwierzęcia.
Wpatrywałam się w nie groźnie, ale sowa nic sobie z tego nie zrobiła tylko
dalej próbowała przegryźć kraty.
- Jak cię
wypuszczę to będziesz grzeczny, nie uciekniesz i nie nasrasz mi w pokoju? –
zapytałam przyglądając się zwierzęciu podejrzliwie. Ten znieruchomiał na
chwilę, przekrzywił łepek zamrugał kilkakrotnie w odpowiedzi. Niepewnie
otworzyłam klatkę, a sowa pośpiesznie wygramoliła się z niej i usadowiła na
parapecie wyraźnie rozweselona. Zaśmiałam się pod nosem siadając na starym
materacu. Wróciłam do lektury starając się sprawić, by ściany stały się
wrzosowe.
Prawie dwie
godziny później udało mi się zamontować parkiet, pomalować ściany i wymienić
okno. Meble wraz z innymi szpargałami stały na samym środku pomieszczenia
jeszcze pokryte folią. Byłam wykończona. Zaklęcia okazały się naprawdę trudne.
Musiałam się nieźle postarać, aby listewki w oknie były symetryczne względem
siebie i kolor ścian był jednolity, nie mający nagle pomarańczowych plam.
Wychodząc na
klatkę schodową usłyszałam jak drzwi wejściowe się zamykają. Minęło już sporo
czasu i pewnie już dawno był obiad. Wesoło zbiegłam po schodach czując jak
skręca mi się żołądek z głodu. W sumie to będzie mój drugi posiłek tego dnia,
pomijając jabłko, które zjadłam w trakcie zakupów. W salonie minęłam Artura
Weasley’a, męża Molly, któremu posłałam ciepły uśmiech i wiedziona smakowitym
zapachem czym prędzej udałam się do kuchni. Przy stole siedziało kilka osób.
Moją uwagę od razu zwróciła blondynka, która żwawo gestykulowała. Obok niej
siedział Ethan, zaś z drugiej strony Syriusz, co nieco mnie zdziwiło. W piątki
z tego co wiedziałam, udawał się razem z Sarah do jej rodziców na obiad. Owszem
w kwaterze bywał dość często, ale w piątki nigdy, a jak już to bardzo późnym
wieczorem. Usiadłam pomiędzy Nimfadorą Tonks i Alicją Longbottom, a naprzeciwko
Marleny.
- Cześć, Dora
– zawołała wesoło siedmioletnia dziewczynka, a jej włosy momentalnie zmieniły
kolor z ciemnego fioletu na jaskrawie czerwony.
- Cześć, Dora
– odpowiedziałam tak samo wesoło mierzwiąc włosy małej Tonks. Dziewczynkę
zawsze cieszyło to, że miałyśmy takie same zdrobnienia imienia. Nazywała mnie
„Dorą” kiedy tylko mogła. Chociaż nienawidziłam go i wolałam jak zwracano się
do mnie „Cas”, Nimfadora była tak urocza, że nie umiałam się na nią złościć.
Chwyciłam
czysty talerz i zaczęłam nakładać sobie obiad próbując zorientować się w
rozmowie, którą prowadziła Marlena z Ethanem i Syriuszem. Po kilku minutach
udało mi się zorientować, że blondynka stara się wpoić mężczyznom, że praca w Departamencie
Przestrzegania Prawa Czarodziejów była naprawdę ekscytująca.
- Oh, tak.
Przecież karanie jedenastolatka za wyczarowanie królika z kapelusza jest takie
szalone – zironizował Ethan krzyżując ręce na piersiach dając tym samym znak,
że nie odpuści.
Na jego
wypowiedź parsknęłam śmiechem starając się nie zakrztusić. Marlena obdarzyła
mnie zabójczym wzrokiem, a na Croopera patrzyła jakby miała go zaraz
zamordować. Zajęłam się swoim obiadem, jednak na moich ustach błąkał się
uśmieszek rozbawienia.
- A ty,
Dorcas, co uważasz na ten temat? – zapytała po krótkiej chwili. Momentalnie
wpakowałam kolejną porcję ziemniaków do ust, aby zyskać trochę czasu na
odpowiedź. Kiedy już wszystko przełknęłam w nadziei, że Marlena odpuści, ta
nadal wpatrywała się we mnie z uporem maniaka.
- Em… To na
pewno bardzo odpowiedzialna praca – powiedziałam wymijająco patrząc na McKinnon
błagalnie. Oburzona wstała od stołu, napomknęła coś jeszcze o tym, że się nie
znamy, i wyszła z kuchni wielce obrażona. Cała nasza trójka uśmiechnęła się
głupawo starając się opanować śmiech.
- Jak tam
zakupy, Dorcas? – zagadnął Syriusz, kiedy nalewałam sobie herbaty do kubka.
- Jak widać
jestem cała i zdrowa – rzuciłam rozbawiona, podgrzewając różdżką herbatę, która
zdążyła już wystygnąć. Moja wypowiedź wywołała u Blacka teatralnie przewrócenie
oczami.
- I co
ciekawego kupiłaś? – ponowił Łapa, a ja spojrzałam na niego podejrzliwie. Żaden
normalny facet nie pytałby kobiety o zakupy, a tym bardziej Black.
- Jesteś
samobójcą? Pytasz kobietę o zakupy? Naprawdę cię to interesuje? – zapytałam
wyraźnie rozbawiona odrzucając warkocza na plecy. Ethan zaśmiał się krótko
przeciągając się na krześle.
- Nie, po
prostu chciałem być miły – odparł z szerokim uśmiechem.
- Skoro tak,
to słuchaj… Kupiłam cudowne meble wykonane z hebanowego drewna. Do tego śliczny
biały wazon, który przeznaczony będzie na tulipany. I takie śliczne szpilki i
spineczki do włosów, różowe z fioletową kokardką – mówiłam piskliwym głosem
naśladując jakąś wyjątkowo pustą nastolatkę. Ethan roześmiał się, a Syriusz
uniósł ręce w geście kapitulacyjnym.
*
Zadowolona spojrzałam
na swoje dzieło. Pomieszczenie było w pełni wykończone. Drzwi do pokoju
znajdowały się na samym końcu ściany prostopadłej do okna. Kiedy wchodziło się
do pomieszczenia na wprost stała nieduża komoda, nad którą zawieszone było
owalne lustro. Po lewej stronie od wejścia umiejscowiona była dwudrzwiowa
szafa, na której stała pusta klatka sowy a tuż obok kufer. Łóżko znajdowało się
równolegle do wejścia pod ścianą naprzeciwko. Zaraz obok było biurko, które
stało pod oknem. Całości dopełniały fioletowe zasłony idealnie komponujące się
z wrzosowymi ścianami, biały wazon stojący na parapecie, tuż obok śpiącej sowy,
w którym znajdowały się różowe i fioletowe tulipany. Na środku był miękki,
bladoróżowy, prostokątny dywan. Udało mi się nawet wypakować karton, który
przywlokłam tutaj z biura aurorów. W końcu czułam się jak u siebie.
_____________________________________________
Przepraszam, że nie dodałam rozdziału w terminie, ale byłam bardzo zajęta (matury i prawko), więc dopiero dzisiaj kiedy odpoczęłam jestem w stanie go opublikować. Pewnie aż roi się w nim od błędów, ale moje oczy jak na razie ich nie widzą.
A wiesz, że ten tytuł skojarzył mi się z Harrym? No, ale stwierdziała, ze to za wcześnie i schizy jakieś mam...
OdpowiedzUsuńZaskakująco stwierdzę, że Dory nie znoszę :P. Jeszcze parę rozdziałów i zacznę autentycznie kląć, co też będzie świadczyć o mojej frustracji tą postacią. W każdym razie na razie postaram sie minąć jak najwięcej o niej...
Czemu tak uparcie zwrcasz uwage na to, co Dora kupiła i jak wyglada jej pokój? Chyba ze trzy razy o tym było... dwa to aż nadto ;)
James to jest dziwny... albo narwany i nie do końca z tego szczęścia kontaktuje na kogo się rzuca ^^ No bo jak Dora pokłóciła sie z Lily (na ciążę to zwalić, no nie, nieładnie :D),a on chyba powinien stanąć po stronie żony, a nie kumpeli, która w dodatku niekoniecznie przepada za jego najlepszym przyjacielem.
Za to Syriusza z tego rozdziału kocham! Naprawdę udał ci się świetnie (chociaż w tym ministerstwie nieco zlał się z Potterem),a przy tym podzielałam jego reakcje. Miło, że przynajmniej on jest doroślejszy niż Dora. No i naprawde mi zaimponował,a jego gest poddaństwa był naprawdę taki uroczy ;)
Za to czemu Dora nie znosi Blacka to ja już kompletnie nie wiem... ona serio ma jakiś problem, bo jakby pomyślała to mogłaby się dogadać z McK, że będzie chodzić na eskapady tylko z nią. Black chybaby na nią nie nakablował...
I nie przez przypadek przez cały czas piszę Dora :P
Ach no i bym zapomniała: Dora myśli! Żeby wpaść, że ona myśli, śpiac (no tak to wygląda :D), to chyba potrzebna do neij jakaś instrukcja obsługi. I znów wychodzi panna genialna, co to zagięła wszystkich pierwszego dnia... denerwuje mnie i już :P