niedziela, 24 listopada 2013

Rozdział trzynasty: Wyskok

Maj zapowiadał się naprawdę obiecująco. W końcu doczekałam się przyjemnego i ciepłego powietrza. Co prawda rankami nadal było chłodno, ale w dzień było naprawdę cudownie. Powoli przestawiałam się na lżejszą odzież. Już nie mogę się doczekać, kiedy w końcu włożę na siebie te wszystkie sukienki, które zapychają moją szafę.
Spojrzałam na łóżko, na którym leżała paczka z sukienką, którą rano przysłała mi Evans. Zdziwiło mnie to, że nadal będę jej druhną. Doszłam do wniosku, że nie chce robić, aż tak dużego szumu. Ten dzień będzie naprawdę zabawny. Idę na ślub mojej byłej przyjaciółki, która notabene mnie nienawidzi, i vice versa, dodatkowo będę jej druhną i jakby tego było mało jako osobę towarzyszącą wybrałam sobie Ethana. Nie wiem co we mnie wstąpiło, że podjęłam taką decyzję, ale miałam szczerą niedzieję, że Ognistej Whisky będzie bardzo, bardzo dużo. To mój ratunek na dziś.
W salonie jak zawsze siedziało parę osób. Wróciły mi wspomnienia z pokoju wspólnego Slytherinu, gdyż tam zawsze też ktoś był. Jak najszybciej, jednak odgoniłam je od siebie. Ten etap zakończył się w moim życiu i lepiej do niego nie wracać. Kiedy dotarłam do kanapy, usiadłam na samym środku, pomiędzy Marleną i Ethanem.
- Crooper, umiesz się bawić? – rzuciłam w kierunku mężczyzny w dłoniach obracając kremową kopertę. Ten spojrzał na mnie jak na wariatkę.
- Oczywiście, że tak. Co to za głupie pytanie! – odpowiedział tracąc zainteresowanie czytanym artykułem w Proroku Wieczornym. Kątem oka zauważyłam jak McKinnon oderwała się od książki i przygląda mi się w zainteresowaniu.
- A dużo potrafisz wypić? – zadałam kolejne pytanie, a Ethan zmarszczył brwi odwracając się w moją stronę. Z jego miny wyczytałam, że nie ma zielonego pojęcia o co mi chodzi.
- Dorcas, co to za pytania? Jeżeli chcesz się ze mną przespać nie ma sprawy! – powiedział wyraźnie zadowolony, zaplatając ręce za karkiem i przeciągając się. Zgromiłam go wzrokiem, a siedząca obok mnie blondynka kaszlnęła zasłaniając usta dłonią.
- Na Merlina, Crooper… Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – warknęłam czując jak moja cierpliwość zaczyna się kończyć. Jeżeli dalej tak pójdzie to chyba zaraz eksploduje.
- Oczywiście, że tak, księżniczko, ale do czego zmierzasz? – uśmiechając się łobuzersko puścił mi perskie oko. Był przystojny, o to nie ma nawet co się sprzeczać. Jednak swoim zachowaniem czasem potrafił tak odrzucić, ze głowa mała. A ja, dodatkowo, nie byłam nim zainteresowana.
- To składam ci ofertę zalania się w trupa, z dobrym żarciem, muzyką i czego dusza zapragnie – uśmiechnęłam się wesoło na samą myśl o tym, że mogę nawet się dobrze bawić. Tylko będę musiała nie zwracać uwagi na parę szczegółów. Ethan chyba dalej nie wiedział o co mi chodzi, bo minę miał dość dziwną. – No ślub Potterów! Idziesz jako moja osoba towarzysząca – mruknęłam jakby to było oczywiste.
Marlena wybuchnęła śmiechem, a na twarzy Croopera wykwitł duży uśmiech. Bałam się wiedzieć co on sobie uroił już w tej swojej główce. Liczę tylko na dobrą zabawę.
- Tylko sobie nic nie myśl! – zawołałam pośpiesznie, kiedy skierował na mnie swój wzrok i byłam pewna, że już rozbiera mnie w głowie. – Zabrałabym Marlenę, ale sądzę, że te wszystkie starsze panie mogłyby być trochę zgorszone.
- No i nie zapominajmy, że jestem pierwszą osobą na liście niepożądanych na ślubie Potterów – dodała cały czas śmiejąca się dziewczyna. Była naprawdę rozbawiona tą sytuacją. Z tego co zauważyłam bardzo lubiła przysłuchiwać się rozmowom moim i Ethana. Zazwyczaj wyglądało to w ten sposób, że mówił jakieś zbereźne rzeczy, a ja warczałam na niego i z moich oczu ciskały błyskawice. Zdarzały się też normalne pogawędki, ale o wiele rzadziej.
Ubrana w sukienkę stanęłam przed lustrem. Trudno było stwierdzić czy była ona brzoskwiniowa, czy w kolorze pudrowego różu, wszystko zależało od światła. Była bez ramiączek, obcisła w talii, aby potem swobodnie opadać, aż do kostek. Do tego, w połowie długości uda miała rozcięcie, tak, że podczas chodu było widać nogę. Podobała się ona także Mary, więc nie mogła być jakoś przesadnie wyzywająca. W końcu sama kilka miesięcy temu stworzyłam takie dwie. Mimo, że leżała praktycznie idealnie, miałam wrażenie, że od kiedy wróciłam do Anglii to przytyłam, mało, bo mało, ale jednak. Odrzuciłam tę myśl jak najszybciej od siebie i chwyciłam różdżkę. Używając zaklęcia niewerbalnego zaczęłam kręcić włosy. Zajęło mi to trochę czasu, gdyż sięgały one za łopatki były dość gęste. Może to przez ten cały wilyzm? Ta myśl szybko wyleciała mi z głowy, gdyż do mojego pokoju wtargnęła Marlena. Pośpiesznie zamknęła drzwi i zmierzyła mnie wzrokiem.
- Łaał, przeszłaś samą siebie – powiedziała obchodząc mnie dookoła. W końcu oddaliła się o dwa kroki i zaplatając ręce na piersiach szukała pewnie czegoś co by nie pasowało. Osłoniłam włosy pokazując jej srebrne perełki, które miałam w uszach. Blondynka kiwnęła głową na znak, że pasuje. To samo zrobiła, gdy pokazałam jej bransoletkę, naszyjnik i buty.
- Czyli mogę tak iść? – zapytałam rozbawiona patrząc na nią z ukosa. Blondynka wywróciła tylko oczami powstrzymując cisnący się na usta uśmieszek. Dałam jej kuksańca w bok i chwyciłam torebkę.
- Tylko obiecaj mi, że nie przelecisz wszystkich przystojnych facetów, których napotkasz na swojej drodze – powiedziała parskając śmiechem.
- Marleno! – zawołałam oburzona, lecz mimo wszystko ta sytuacja mnie bawiła. Gdyby powiedziała to inna osoba niż McKinnon zapewne by już nie żyła zabita moim śmiertelnym wzrokiem. Ale ona była inna. Zawsze mówiła to co myśli, jednocześnie nie będąc przemądrzałą. Była szczera i prawdziwa.
Marlena otworzyła przede mną drzwi bawiąc się  w gentelmena, a na jej ustach błąkał się rozbawiony uśmieszek, który nieskutecznie chciała ukryć. Wywracając teatralnie oczami wyszłam z pokoju kierując się do salonu.
- Na Merlina, Meadowes, pośpiesz się, bo zaraz zapuszczę tutaj korzenie – krzyknął Ethan zapewne słysząc moje kroki na korytarzu. Uśmiechnęłam się pod nosem, zadowolona z faktu, że Crooper musiał się tak poświęcić i poczekać na mnie. Wielką radochę sprawiało mi ucieranie mu nosa.
Weszłam do salonu, a stukot moich butów stłumił miękki dywan. Mężczyzna stał przy oknie z rękoma zaplecionymi na piersi. Ubrany był w grafitowy garnitur i czarną koszulę. Nie wiem czym on potraktował swoje włosy, ale były całkiem ładnie ułożone. Gdyby to nie był Ethan to może nawet zachwyciłabym się tym, że jest naprawdę przystojny, ale na Merlina… to jest Crooper!
Chrząknęłam głośno zwracając tym samym na siebie uwagę mężczyzny. Założyłam jedną dłoń na biodro i przeszłam się po salonie jakby to był wybieg. Wszystko przychodziło mi niespodziewanie łatwo. Kołysanie biodrami, wyprostowana postawa, płynne poruszanie się. Czy to naprawdę, dlatego, że babcia Grace jest wilą? Czy gdyby nią nie była to teraz byłabym szarą, zakompleksioną myszką? Zaprzestałam tych rozważań kiedy napotkałam miny przyjaciół.
- No co? Robiłam tak przez prawie dwa lata – powiedziałam parskając śmiechem. Marlena wspominając coś o jakże ciężkiej pracy mugolskiej modelki, cała rozbawiona rzuciła się na kanapę. W pomieszczeniu było pusto. Prawdopodobnie wszyscy byli w pracy, albo załatwiali inne sprawy, gdyż była dopiero za piętnaście dwunasta.
- Cassy, księżniczko, zdajesz sobie sprawę, że zaraz będziemy spóźnieni? – zapytał Ethan stając obok mnie i uśmiechając się szeroko. Już dawno przestałam reagować na te wszystkie słoneczka, kwiatuszki i cukiereczki. Na nic się zdały moje mordercze spojrzenia czy też groźby. Crooper robił swoje i miał wszystko gdzieś.
- Oczywiście, że tak, ale przecież trzeba mieć dobre wejście. W końcu to ślub mojej przyjaciółki – rzuciłam w ostatnie słowo wkładając tyle jadu, na ile tylko było mnie stać. W akompaniamencie śmiechu Marleny, wyprowadziłam Ethana na zewnątrz i aportowałam prosto pod dom Potterów w Dolinie Godryka.
Przypominając sobie instrukcje z zaproszenia, chwyciłam Croopera za rękę i poprowadziłam na tył domu. Musiano tutaj zadziałać bardzo dużą ilością magii, ponieważ ogród był czterokrotnie większy niż normalnie. W jednej części znajdował się biały baldachim przystrojony jakimiś kremowymi kwiatkami. Musiały być magiczne, bo poruszały się lekko, mimo, ze nie było wiatru, i co chwila z nich wylatywały jakieś małe stworzonka przelatując nad gośćmi i posypując ich błyszczącymi drobinkami, które po chwili znikały.
Dostrzegając czarnowłosego okularnika, stojącego przy wejściu pod baldachim, od razu udałam się w jego stronę, a na mojej twarzy wykwitł szeroki uśmiech. Musiał być zdenerwowany, gdyż rozglądał się dookoła z głupkowatym uśmiechem.
- Witam, panie Potter – powiedziałam wesoło przytulając Jamesa, który odpowiedział tym samym. – Tylko jak ta ruda zołza cię już uziemi, pamiętaj o tym, że jesteś Huncwotem. No i mam nadzieję, że znajdziesz czas dla starej przyjaciółki, aby wyskoczyć z nią na butelkę Ognistej – mruknęłam w jego kierunku puszczając mu oczko.
Potter pokiwał tylko głową śmiejąc się gardłowo. Kiedy wymienił uścisk dłoni z Ethanem, ruszyliśmy w stronę jedynych wolnych krzeseł. Było więcej znajomych mi osób niż myślałam, że będzie. Nie zabrakło Longbottomów, Dumbledore’a, McGonagall, wścibskiej siostry Lily – Petunii oraz ludzi ze szkoły, którzy znacznie wydorośleli od momentu szkoły.
Usiadłam obok Carter niedbałym ruchem poprawiając włosy. Zdawało się, że za parę minut rozpocznie się ceremonia.
- Dziękuję Mary, że odpisałaś na moje listy – powiedziałam niespodziewanie kierując swój wzrok na kobietę. Miałam wrażenie, że Ethan uśmiechnął się rozbawiony. Carter spłonęła rumieńcem nieznacznie spuszczając głowę. Było jej głupio. Widziałam to w jej zachowaniu. Jakoś bardzo mnie to jednak nie obchodziło, niech wie jak postąpiła.
- To takie wspaniałe mieć prawdziwych przyjaciół – dodałam z ironią ignorując zbulwersowane spojrzenie Lupina. Z zadowolonym uśmiechem przeniosłam wzrok na Pottera, który teraz znajdował się przed pastorem oczekując na zołzowatą wybrankę swego serca. Na tę myśl mój uśmiech stał się jeszcze większy, o ile to było możliwe.
Kochałam Hogwart za to, że Dumbledore bardzo rzadko robił długie i nużące przemowy. Zazwyczaj ograniczał się do przypomnienia zasad panujących w szkole, a potem życzył nam smacznego. I już wiem, dlaczego będę nienawidzić ceremonii ślubnych. Była to zupełna odwrotność uczty powitalnej w szkole. Kapłan rozprawiał o tym jak ważne jest wsparcie, miłość i zaufanie w związku małżeńskim. Wymyślił chyba także najdłuższą przysięgę jaką się dało. Jednak i tak najlepsze stało się chwilę później. Kiedy padło pytanie w stylu czy ktoś jest przeciw ich ślubie zaczęłam wiercić się na krześle, a pięć spojrzeń powędrowało w moją stronę, niestety tylko jedno rozbawione i należące do Ethana. Mary, Remus, Syriusz i Sarah oczekiwali w przerażeniu czy się odezwę. Cała sytuacja tak mnie rozśmieszyła, że musiałam przygryźć wargę, aby nie wybuchnąć głośnym śmiechem. Nie to, żeby zależało mi na Lily, ale robiłam to dla Rogacza. Skoro kocha tę rudą wywłokę to niech się z nią pobiera. Byleby nie stał się jeszcze większym pantoflarzem niż jest.
Z letargu, w który wpadłam, wyrwał mnie głośny szum. Ludzi podnosili się z krzeseł. Para młoda właśnie stała na środku patrząc na siebie z uczuciem, zupełnie tak samo jak kilka lat temu. Czy ważne wydarzenia skłaniają do refleksji? Miałam wrażenie, że ostatnio stałam się bardziej ckliwa. Czy bolał mnie fakt, że właśnie widziałam najszczęśliwszych ludzi, a ja nie posiadałam nawet krzty takiego szczęścia co mieli oni? Chyba tak. Byłam samotna. Nie potrafiłam kochać i być kochaną. Ludzie się ode mnie oddalali. James został właśnie usidlony, Syriusza odrzuciłam na własne życzenie, Lily widziała we mnie same wady wyolbrzymiając je, a Mary z Remusem… O nich lepiej nie wspominać. Teraz poznałam siostry McKinnon i Ethana, ale za jakiś czas każdy z nich znajdzie swoją drugą połówkę mając coraz mniej czasu dla innych, dla mnie…
- Dorcas, wszystko w porządku? – zapytał Ethan kładąc dłoń na moim ramieniu. Pośpiesznie przywołałam na twarz najładniejszy uśmiech na jaki mnie było w tej chwili stać. – Chyba się nie wzruszyłaś? To by było niepodobne do ciebie – mężczyzna zaśmiał się krótko.
- Oczywiście, że nie – odpowiedziałam machając dłonią. Nie wzruszyłam się. Uświadomiłam sobie, że sama zgotowałam sobie taki los. Ja, która zawsze dążyła do idealności pod każdym względem, zapędziłam się w ślepą uliczkę odcinając sobie drogę powrotu.
Dopiero kiedy znikąd popłynęła muzyka, zdałam sobie sprawę, że krzesła, dotychczas ustawione w rzędy, zniknęły tworząc parkiet do tańca, a pod ścianami baldachimu poustawiane były okrągłe stoliki, gdzie przy każdym z nich mogło usiąść po osiem osób.
Para młoda kołysała się na środku parkietu w rytm powolnej melodii. Piosenka była naprawdę śliczna, jednakże w tym chwili strasznie drażniąca mój pochmurny humor. Wystarczy tylko znaleźć Ognistą Whisky, łyknąć jej porządnie i od razu zrobi się lepiej. Taki miałam plan. Wypić kolosalną ilość alkoholu.
- Chodź, tam są nasze miejsca – mruknął Ethan wskazując dwa stoliki dalej. Chyba już wcześniej wpadł na ten sam pomysł co ja.
Zgodziłam się, aby poprowadził mnie do wyznaczonego miejsca. Kiedy odsunął mi krzesło, zdałam sobie sprawę, że Crooper został wychowany na gentelmena. Znaczy czasami nim był. Kiedy nie snuł jakiś zbereźnych planów, albo o coś nie wykłócał.
Szybko chwyciłam karteczki patrząc z kim dane będzie mi siedzieć. James, wiedźma, Mary, Remus, ja, Ethan, Sarah i Syriusz koło Rogacza. Ten kto zarządzał miejscami musiał być jednocześnie niebywale głupi i szaleńczo mądry. Mianowicie głupi, bo usadził mnie w stoliku nowożeńców i ich przyjaciół oraz umieścił obok Lunatyka, z którym tak bardzo się dogaduję, że głowa mała. Ale ten ktoś musiał być na tyle bystry, że nie usadził mnie obok Lorens. W jaki sposób można naraz stworzyć tyle sprzeczności?
Nie zawracając sobie tym dłużej głowy, chwyciłam dwa kieliszki od kelnera przechodzącego obok. Jeden podałam Ethanowi, a drugi pośpiesznie przechyliłam wlewając zawartość do gardła. Poczułam lekkie pieczenie, ale po chwili rozkoszne ciepło zalewało mnie od środka. Obok usłyszałam wesoły śmiech Croopera. Odwróciłam twarz w jego kierunku uśmiechając się niewinnie. Mężczyzna pokręcił tylko głową wciąż się uśmiechając.
*
Dlaczego ten lód jest taki śliski? Muszę dojść tylko na koniec i będzie po wszystkim. Dlaczego do diabła znajduję się na środku jeziora. Robiąc następny krok wywinęłam orła uderzając o lód głową.
Tępy ból przeszył mi głowę. Nie otworzyłam jeszcze oczu. Światło słoneczne w tym momencie może być dla mnie zabójcze. Kiedy zawartość żołądka podjechała mi do gardła pośpiesznie się podniosłam. To był zły pomysł. Czułam się tak, jakbym przez całą noc uderzała głową w ścianę. Wykrzywiłam twarz w grymasie lekko otwierając oczy. Było mi tak okropnie niedobrze, że moim marzeniem było w tej chwili, aby mdłości i ból głowy ustąpiły.
Przyłożyłam palce do skroni przymykając oczy. Nie było już mowy o ponownym zaśnięciu. Kiedy tylko zmieniałam pozycję łapały mnie odruchy wymiotne. Żołądek skręcił mi się przeraźliwie. Może jestem głodna? Owszem, byłam, ale na tę myśl zrobiło mi się jeszcze bardziej niedobrze. Muszę znaleźć jakieś antidotum.
Powoli wstałam z łóżka, ale mimo to zachwiałam się niebezpiecznie, pomocy użyczyła mi ściana, o którą się oparłam. Niezgrabnie podeszłam do lustra. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że byłam w samej bieliźnie, włosy sterczały we wszystkie strony świata, a makijaż był cały rozmazany. Trzy ćwierci od śmierci.
Wyjęłam z szafy byle jakie ciuchy, aby zaoszczędzić sobie bólu schylając się. Wciągnęłam na siebie ubrania wychodząc za drzwi. Jak najciszej się dało zeszłam po schodach kurczowo trzymając się krawędzi, gdyż nie wierzyłam swojemu zmysłowi równowagi. Naciągając kaptur na głowę przeszłam przez salon kierując się prosto do kuchni. Chwyciłam dzbanek pełen wody oraz szklankę i usiadłam przy stole z kwaśną miną.
Usłyszałam jak drzwi otwierają się i ktoś wchodzi do pomieszczenia. Wszystko jedno mi było kto to taki. Duszkiem wypiłam zawartość szklanki dopiero teraz zdając sobie sprawę jak bardzo chciało mi się pić.
- Jak tam, Meadowes? Kaca masz? – Marlena opadła naprzeciwko mnie z wrednym uśmiechem. Momentalnie się skrzywiłam, gdyż zachowywała się tak głośno iż miałam wrażenie, że zaraz mi pęknie czaszka.
- Weź się przymknij, bo umieram… - mruknęłam cicho kładąc łokcie na stół i podpierając dłońmi głowę, która ciążyła mi niemiłosiernie. Już nigdy więcej nie wypiję alkoholu. Nawet nie spojrzę na Ognistą Whisky. Czułam się tak źle jak chyba nigdy jeszcze w życiu.
- Jak rano wróciłaś do domu wyglądałaś na bardzo szczęśliwą – powiedziała rozbawiona specjalnie szurając ciężkim krzesłem po podłodze.
Jeżeli byłyby nagrody za najwredniejszą osobę świata McKinnon zdobyłaby bezapelacyjnie pierwsze miejsce. Z każdym głośnym dźwiękiem moja głowa pękała jak kruchy lód pod ciężarem.
- Poratowałabyś mnie jakimś magicznym antidotum… A tak właściwie to która godzina? – zapytałam, nie mogąc już wytrzymać, położyłam głowę na stole próbując uspokoić rozszalały żołądek.
Jedyne z czego się cieszyłam to z tego, że w całym domu panowała cudowna cisza. Wszyscy widocznie musieli być gdzieś poza Zakonem. Ale to akurat było mi na rękę. Nie chciałabym teraz, aby tutaj znajdowały się dzieci Molly krzyczące na każdym kroku. Inni członkowie też potrafili się zachowywać dość głośno. Tak, to zdecydowanie dar od niebios. No może poza tym wrednym stworzeniem o imieniu Marlena.
- Dochodzi piętnasta. Twoje antidotum zdaje się, że ma jakieś metr dziewięćdziesiąt, brązowe włosy,czekoladowe oczy i aktualnie znajduje się poza domem.
Wytrącona z transu podniosłam głowę i utkwiłam spojrzenie w McKinnon, która zarzuciła nogi na stół. Włosy miała spięte w luźnego warkocza, a na jej ustach błąkał się pełen ironii uśmiech. Zdecydowanie coś tutaj nie grało.
- O czym ty mówisz? – mruknęłam wciąż podejrzliwie jej się przyglądając. Blondynka roześmiała się głośno, co bardzo zabolało moją głowę. Miałam ochotę wepchnąć jej coś do gęby, aby się w końcu uciszyła.
- Ty nic nie pamiętasz? – zapytała z udawanym niedowierzaniem. Była tak rozbawiona, jakby właśnie usłyszała najlepszy żart świata.
Czego miałam nie pamiętać? Zmusiłam swój umysł do wysiłku co nie było łatwym zadaniem. Wtem wszystko zrozumiałam. Otworzyłam szeroko oczy mimowolne lekko otwierając usta. Wpatrywałam się w McKinnon, a na mojej twarzy musiało malować się przerażenie pomieszane ze zdziwieniem. Blondynka na moją reakcję roześmiała się perliście dalej bawiąc się różdżką, z której co chwilę tryskały czerwone iskry.
Alkohol zdążył już chyba zawładnąć moim umysłem, bo ciało i tak zawsze robiło co chciało. Nic się tym nie przejmując pochwyciłam szklaneczkę z bursztynowym płynem i opadłam na krzesło. Przechyliłam szkło i upiłam parę łyków trunku, który zapiekł mnie w gardle. Chwilowy grymas natychmiast został zastąpiony przez tajemniczy uśmiech.
Te kilka kropel spowodowało, że alkohol zawładnął także moim ciałem. Byłam czymś zniecierpliwiona i podekscytowana. Założywszy nogę na nogę wodziłam opuszkiem palca po krawędzi szklanki bezmyślnie wpatrując się w bliżej nieokreślone miejsce.
Ruch po mojej prawej stronie spowodował, że wyrwałam się z letargu odwracając się w tamtą stronę. Mężczyzna, przystojny mężczyzna. Mój wzrok nie powędrował do twarzy tylko do lekko rozpiętej koszuli ukazującej górę opalonej i prawdopodobnie dobrze zbudowanej klatki piersiowej. Przechyliłam lekko głowę zastanawiając się czy prezentuje się równie dobrze jak mi się wydaje. Nie do końca zdając sobie z tego sprawę zaczęłam lakonicznym ruchem okręcać pasmo włosów wokół palca. Upiłam kilka łyków Ognistej i końcem języka oblizałam wargi.
- Dorcas - do moich uszu dobiegł głęboki głos, a kącik moich ust od razu powędrował ku górze. Spojrzałam na twarz mężczyzny. Oczy w odcieniu płynnej czekolady wpatrywały się we mnie z zaciekawieniem. Usta rozciągały się w lekkim, kuszącym uśmiechu.
Pochyliłam się nieco do przodu i obdarzając go kokieteryjnym uśmiechem w odpowiedzi dostając taki sam. W moim ciele powoli zaczął się tlić ogień, który z każdym momentem rozprzestrzeniał się. Zupełnie jakbym wcisnęła magiczny guzik, przestałam racjonalnie myśleć. Niecierpliwiłam się. Odgarnęłam niedbałym ruchem włosy za ucho. Dłonią przejechałam po szyi, aby potem wodzić nią po dekolcie. Wzrok mężczyzny zachłannie śledził każdy mój ruch. Kiedy powrócił spojrzeniem do mojej twarzy, delikatne przygryzłam dolną wargę rzucając mu wyzywające spojrzenie.
Brunet uśmiechnął się rozbrajająco delikatnym ruchem wyjmując z mojej ręki szklankę, którą kierowałam do ust. Odstawiając ją wstał z krzesła cały czas trzymając moją dłoń. Pociągnął mnie lekko powodując, że ja także podniosłam się z miejsca. Uśmiechnęłam się do siebie czując jego dłoń na moim biodrze, powolnym ruchem zsuwającą się na udo.
Ku mojemu zadowoleniu minęliśmy tańczących ludzi na parkiecie, kierując się w stronę wyjścia z namiotu. Zeszliśmy z drogi pijanej grupce osób wychodzących z domu i skierowaliśmy się na wschodnią część, po której rósł gęsty żywopłot i przeróżne dzikie kwiaty.
Przeszłam przez wąską furtkę czując jak źdźbła trawy muskają moje kostki. Odwróciłam się przodem do mężczyzny i idąc tyłem lustrowałam jego sylwetkę z figlarnym uśmiechem. Nagle złapał mnie za nadgarstki przyciągnął gwałtownie do siebie. Zaskoczona spojrzałam na niego, a on krótkim ruchem głowy wskazał na coś za mną. Obejrzałam się za siebie, a moim oczom ukazał się duży krzak dzikorosnącej róży. Uśmiechnęłam się patrząc na niego spod rzęs i w myślach gratulując mu refleksu.
Cały czas trzymając mnie za nadgarstki, zmusił mnie do wycofania się, a już po chwili na plecach poczułam chropowatą ścianę budynku. Obdarowałam go zalotnym uśmiechem całą swoją uwagę skupiając na jego ustach. Ogień płonął w całym moim ciele tym samym wywołując dziwną ekscytację.
Oparłszy rękę po mojej prawej stronie tuż obok głowy, drugą uniósł mój podbródek do góry zmuszając do spojrzenia w oczy. Dzikie iskierki szalały w czekoladowych oczach przyglądając mi się pożądliwie. Przybliżyłam się do niego muskając jego usta swoimi. Odsunęłam się na kilka centymetrów przygryzając lekko wargę i rzucając mu zalotne spojrzenie. Uśmiechnął się rozbrajająco i złożył na moich wargach delikatny pocałunek. Rozchyliłam zachęcająco usta, a nasze języki splotły się w ognistym tańcu.
To był jak impuls, jak iskra wzniecająca pożar. Smakował alkoholem i czymś słodkim. Nie mogąc się oprzeć wsunęłam dłoń pod jego koszulę. Czując pod opuszkami dobrze zarysowane mięśnie zamruczałam cicho, a mężczyzna uśmiechnął się przez pocałunek. Przeniosłam wolną rękę na jego kark i delikatnie przejechałam po nim paznokciami. Po jego ciele przebiegł dreszcz, a po chwili naparł na mnie całym ciałem. W zadowoleniu odchyliłam głowę kiedy swoje pocałunki skierował na moją szyję. Uśmiechnęłam się do siebie czując jak jego usta pozostawiają po sobie ognisty ślad.
Kiedy znowu odnaleźliśmy swoje usta zajęłam się guzikami jego koszuli. Niemalże zatracając się w pocałunku w końcu udało mi się z nią uporać i po chwili opadła na trawę. Oderwałam się od niego łakomym wzrokiem lustrując jego klatkę piersiową. Była idealnie umięśniona i zarysowana, do tego opalona na lekki brąz. Pokiwałam głową w uznaniu i zaśmiałam się krótko.
Mężczyzna na moją reakcje teatralnie wywrócił oczami, ale cały czas się uśmiechał. Położyłam dłonie na jego pasku. Mocnym ruchem przyciągnąwszy go do siebie wpiłam się w jego usta. Pocałunki stawały się coraz bardziej zachłanne. Położył dłonie na moich pośladkach i przycisnął do siebie.
Zaciskając ręce na jego pasku rozluźniłam go nieco. Mężczyzna momentalnie otworzył oczy patrząc na mnie z ekscytacją. Zachęcona jego wzrokiem pewnym ruchem rozpięłam pasek przy okazji upajając się widokiem jego dobrze zbudowanego ciała. Czując przyjemne mrowienie w podbrzuszu pozwoliłam, aby jego spodnie się obsunęły.
Nie pozostając dłużny, mężczyzna zadarł moją sukienkę i uniósł mnie do góry zupełnie jakbym nic nie ważyła. Oplotłam go nogami w pasie, ręce zarzucając na jego kark. Obdarowałam go głębokim pocałunkiem, a on wbił się we mnie przypierając mocno do ściany. Zaczął się rytmicznie poruszać, a na moje usta wpłynął błogi uśmiech.
- Szybciej – wyszeptałam do jego ucha lekko je przygryzając. Mężczyzna zamruczał cicho z zadowolenia jednocześnie spełniając moją prośbę.
Nasze oddechy przyspieszyły. Nie było już czasu na pocałunki. Liczyło się tylko jedno. Zacisnęłam dłonie na jego ramionach wbijając w nie paznokcie. Z moich ust wydobyły się jęki. Emocje wstrząsnęły moim ciałem, a ja czułam jak zalewa mnie rozkoszne ciepło.
Delikatnie postawił mnie na ziemi opierając się swoim czołem o moje. Próbowałam uspokoić oddech, ale jego ciepły oddech na moim policzku nie pozwalał mi na to. Leniwie go pocałowałam palcami gładząc jego policzek.
Uśmiechnęłam się z zadowoleniem i posyłając mu ostatnie spojrzenie skierowałam się w stronę furtki poprawiając sukienkę.
- O Merlinie… - szepnęłam tępo wpatrując się w stół. Próbowałam uspokoić rozszalałe zmysły, ale bez skutku.
- No, powiedz to na głos – rozbawiona Marlena usiadła teraz prosto szczerząc zęby w szerokim uśmiechu.
Spojrzałam na nią przerażona co chwila otwierając usta i je zamykając. To nie miało tak się skończyć. Mimo wszystko na te wspomnienie pojawiał się u mnie dreszczyk podniecenia.
- Pieprzyłam się z Ethanem… - wymamrotałam cicho sama nie mogąc uwierzyć własnym słowom.
- Dzięki, tak właśnie myślałam, że coś zaszło, ale nie, że doszło do takiego stopnia.
Podpuściła mnie! Udając, że wszystko wie chciała wydusić ze mnie prawdę. Oszołomiona siedziałam bez ruchu nie wiedząc co ze sobą począć. Te wydarzenie było tak niedorzeczne, że nie mogło ono być prawdą. Ale zapamiętałam to, jak dobrze całuje.
- A jak ktoś nas widział? – zapytałam przerażona. W końcu na ślubie było mnóstwo osób. Chociaż zadbaliśmy o to, aby nikt nam nie przeszkodził, więc teoretycznie nikt oprócz Marleny nie powinien wiedzieć.
- Na Merlina, Dorcas, ty jesteś płytka jak sadzawka – mruknęła zniecierpliwiona wywracając oczami. – Nie obchodzi cię to, że zachowałaś się jak jakaś panienka, tylko to czy, aby na pewno nikt nie widział. Z twoim intelektem poważnie zastanawiam się czy zdasz testy aurorskie.
To powiedziawszy wstała, zmierzwiła mi włosy dłonią i wyszła z kuchni zostawiając mnie samą z myślami. Z hukiem odstawiłam szklankę na stół i od razu tego pożałowałam. Okropny ból głowy znowu dał o sobie znać.

Udało mi się jednak wymyślić plan na dziś. Pójdę do swojego pokoju, zakopię się pod kołdrą i spróbuję przetrwać resztę dnia unikając wszystkich domowników. Może dopisze mi szczęście i uda mi się usnąć?

_______________
Cóż za wstyd! Hańba i na stos ze mną! Zaniedbałam te opowiadanie okrutnie. Dodaję rozdział, który napisałam chyba jeszcze w maju jak nie wcześniej. Jestem z niego zadowolona, ale trochę bałam się go tutaj wstawiać. Nie wiem, oceńcie sami (jeśli ktoś tutaj w ogóle zagląda).

wtorek, 4 czerwca 2013

Rozdział dwunasty: Alarm, alarm!

Kiedy zapoznałam się z terminami moich egzaminów na aurora, trochę się podłamałam. Był już kwiecień, a pierwszy z nich, teoretyczny czyli najgorszy, wypadał w pierwszym tygodniu maja. Nie miałam na nic czasu. Kiedy miałam na popołudnie do pracy, wstawałam z samego rana i aż do wyjścia uczyłam się formułek, zaklęć i innych przydatnych rzeczy. Po powrocie do domu, bo tak mogłam nazywać zakon, jadłam szybki posiłek i zaszywałam się w swoim pokoju ponownie zanurzając się w nauce. Syriusz pewnego razu powiedział, że chyba podmienili mnie z Lily, kiedy na jednym z patrolów na Pokątnej, który razem odbywaliśmy, ciągle pod nosem mruczałam najróżniejsze regułki i definicje. Oberwało mu się wtedy bardzo mocno, gdyż przez kilka dobrych minut okładałam go pięściami. Bardzo pomocna okazała się Marlena, która wieczorami przepytywała mnie sprawdzając moją wiedzę. Lydia za to, zadawała mi pytania znienacka oczekując niemalże natychmiastowej odpowiedzi.
Wieczór trzynastego kwietnia wcale nie różnił się od poprzednich. No może poza tym, że tego dnia na naukę wybrałam sobie salon zamiast pokoju czy biblioteki. Na dzisiaj miałam zaplanowane powtórzenie eliksirów i ich składników. Zawsze byłam z nich przeciętna. Musiałam nieźle się natrudzić, żeby zdać owutemy na powyżej oczekiwań. Tęsknym wzrokiem zatem patrzyłam na Marlenę i Franka Longbottoma, którzy grali w czarodziejskie szachy. Za każdym razem kiedy oddawałam się tej czynności, Ethan przerywał czytanie Proroka Wieczornego i upominał mnie, że powinnam się uczyć. Z ociąganiem wracałam wtedy do eliksirów.
Moje wybawienie pojawiło się szybciej niż mogłam się tego spodziewać. Powtarzałam właśnie półgębkiem ingrediencje eliksiru wiggenowego, regenerującego zdrowie, kiedy ktoś wszedł do salonu. Nie zwróciłam na to jednak uwagi, półleżąc na sofie z księgą na brzuchu.
- Dorcas, nie poznaję cię. Chyba przez całe siedem lat nie uczyłaś się tyle co przez ostatnie dwa tygodnie – powiedział zamiast powitania James opadając na fotel obok mnie.
Ethan siedzący najbliżej zaczął się śmiać, a ja zaszczyciłam obu mężczyzn jedynie ponurym spojrzeniem. Nic więcej nie mówiąc, wróciłam do gapienia się w sufit i powtarzania materiału. Nie dane mi było wykonywać te zajęcie, gdyż ktoś zamachał mi dłonią tuż przed twarzą. Usiadłam prosto rzucając pytające spojrzenie Potterowi.
- No w końcu! – zawołał uradowany. – Chciałem ci dać osobiście, chociaż Lily nalegała by wysłać sową – uśmiechnął się smutno podając mi kremową kopertę. Chwyciłam ją pośpiesznie. Złotym atramentem napisane było moje imię i nazwisko. Rozdarłam papier, a moim oczom ukazało się zaproszenie, na którym dwa gołębie siedzące na gałęzi trzymały w dzióbkach obrączki.
Lilyanne Evans wraz z Jamesem Potterem mają zaszczyt zaprosić Dorcas Meadowes wraz z osobą towarzyszącą na uroczystość ślubną, która odbędzie się dnia pierwszego maja o godzinie dwunastej w Dolinie Godryka. Prosimy o listowne potwierdzenie swojej obecności
Moje brwi powędrowały ku górze. Uśmiechnęłam się szeroko patrząc na Rogacza.
- Oczywiście, że będę! – zawołałam odrzucając księgę z eliksirami na bok. Uwielbiałam imprezy, przyjęcia. A ślub to już w ogóle impreza na całego! Szkoda tylko, że panna młoda była takim upiorem i już w tym momencie wiedziałam, że raczej będę jej unikać. Od naszej kłótni nie odzywałyśmy się do siebie. James z Syriuszem oczywiście pytali mnie co się wydarzyło, ale zbywałam ich. Niech Evans sama się pochwali jaką jest wspaniałą osobą. Nie potrzebowałam jej już w swoim życiu. Tak jak Mary, który nie raczyła odpowiedzieć na żaden z moich czterech listów. Udowodniły tym, że mnie nie potrzebują, więc po co ja mam potrzebować ich? Jakoś sobie poradzę, zawsze musiałam. Nie bez powodu znalazłam się w Slytherinie.
*
Uwielbiam ten czas, kiedy szara i bura zimna ustępuje miejsca świeżej i ciepłej wiośnie. I tak stało się to bardzo późno, bo był już koniec kwietnia. Z zadowoleniem więc wstałam i wyjrzałam za okno. Drzewa wypuściły małe, zielone listki. Trawa nabrała żywszego koloru, a czasem nawet można było zauważyć mlecze. Wszystko pączkowało.
Znalazłszy się na dworze głęboko odetchnęłam. Powietrze było cudowne, jeszcze trochę mroźne, z powodu wczesnej pory, ale czuć już było te ciepło. Na moich ustach pojawił się szeroki uśmiech. Od kiedy znalazłam się w Ameryce, a później w Anglii bardzo brakowało mi słonecznej pogody jaka była w Hiszpanii. Zdecydowanie należę do osób ciepłolubnych.
Ministerstwo jak zwykle było pełne ludzi. Każdy się gdzieś spieszył i miałam wrażenie, że nikogo nie obchodzi nadchodząca wiosna. Dzisiaj nawet nie skorzystałam z windy tylko udałam się schodami. Nie miałam ochoty czekać, bo były naprawdę spore kolejki. Miałam dzisiaj tak dobry humor, że droga do biura zleciała mi w sekundę i nim się obejrzałam byłam o kilka kroków od mojego stanowiska.
- Cześć, kochani – przywitałam się promiennie patrząc po znajomych. Lydia tylko wywróciła oczami. W sumie od jakiegoś czasu miałam straszne wahania nastrojów i raczej zawsze były to te negatywne. Potrafiłam się cały dzień do nikogo nie odzywać, żyjąc we własnym świecie, następnego dnia za to warczałam na każdego kto mi się nawinął. Podejrzewałam, że było to spowodowane zbyt wielkim natłokiem wiedzy. Czułam się jakbym była co najmniej jakimś omnibusem. Ciągle przed oczami miałam zaklęcia, eliksiry i zastanawiałam się jak można je wykorzystać.
Wtem z zamyślenia wyrwało mnie nagłe pojawienie się bukietu konwalii. Zdziwiona spojrzałam na kwiatki wydając z siebie jakiś dziwny odgłos, który przyciągnął uwagę moich przyjaciół. Oni także wyglądali na zaciekawionych.
- Łaaał, dostałam kwiatki – zaśmiałam się. Ten ktoś naprawdę trafił w mój dzień. W innym przypadku nie zwróciłabym na nie większej uwagi. Wyczarowałam wazon i napełniwszy go wodą włożyłam do niego kwiaty.
- Od kogo? – zainteresował się Potter rozglądając się po sali. Wzruszyłam tylko ramionami. To był jego ostatni dzień w pracy. Pojutrze miał się odbyć jego ślub, więc musiał się dobrze przygotować. Choć miałam wrażenie, że James wcale nie ma ochoty siedzieć w domu i słuchać pisków i krzyków Lily. W sumie sama też bym nie chciała.
- Tam jest jakiś liścik – powiedział Syriusz wskazując na mały zwitek pergaminu. Chwyciłam go pospiesznie i rozwinęłam. „Miłego dnia, Dorcas” brzmiała wiadomość. Zmarszczyłam nos w zamyśleniu.
- Nie ma podpisu… A charakteru pisma też nie rozpoznaję – mruknęłam lekko zawiedziona. Lubiłam wszystko wiedzieć. Wszelkie anonimy sprawiały, że chciałam się dowiedzieć kto jest ich nadawcą. Z zamyślenia wyrwało mnie, i to dosłownie, uciekanie małej karteczki. Podążyłam wzrokiem, aby zobaczyć kto się za tym znajduję.
- Łapo… - ten jednak zignorował mnie czytając świstek, aby po chwili przybrać minę mędrca.
- A ja rozpoznaję ten charakter pisma – odpowiedział w zamyśleniu podnosząc wzrok i patrząc gdzieś w przestrzeń. Momentalnie po moim ciele przebiegły dreszcze i wlepiłam oczy w Blacka.
- To na pewno Minister Magii! – zawołał uradowany, a ja o mało nie spadłam z krzesła ze śmiechu.
- Na Merlina, Black, ale ty jesteś głupi – powiedziałam śmiejąc się nadal z Lydią i Jamesem.
Moje stosunki z Łapą można byłoby określić jako dobre. Nadal byliśmy dla siebie złośliwi, ale w śmieszny sposób. Rozmawialiśmy ze sobą na różne przyziemne tematy i o dziwo nie kłóciliśmy się. Wspólne patrole nie były już takie męczące, ale za to śmieszne i wesołe. Można powiedzieć, że było dobrze. Czułam się jakbym znowu była w szóstej klasie, z tym wyjątkiem, że Hogwart zamienił się w Ministerstwo Magii tak jak zaczęły zmieniać się osoby, które coś dla mnie znaczą.
Niestety było to dorosłe życie i brak w nim było sielanki. Zło panoszyło się wszędzie nie bacząc na zniszczenia czy śmierć. Mój tok myślenia był zupełnie inny niż kilka lat temu. Musiałam mieć na uwadze, że wysłano za mną list gończy. Od nieszczęsnych wydarzeń na Pokątnej nic mi się złego nie przytrafiło, ale wiele osób ostrzegało mnie bym uważała. Starałam się stosować do tych rad, ale było to niekiedy bardzo trudne.
- Sektor dwudziesty B, alarm pięćdziesiąt siedem, Hogsmeade! Sektor dwudziesty B, alarm pięćdziesiąt siedem, Hogsmeade! – Nadawany komunikat przerywał dźwięk syren. Głos Jacoba był tak donośny, że nie dało się go zignorować.
Śmiechy ustały. Biuro Aurorów było podzielone w określony sposób, aby w razie alarmu można było się łatwo połapać. Aurorów było stu. Sala była podzielona na określone sektory. Drugie słowo z alarmu mówiło ilu czarodziejów jest potrzebnych, zaś litera alfabetu oznaczała, z którego sektora. Przykładowo ja znajdowałam się w sektorze sto A, pięćdziesiąt A, trzydzieści B, dwadzieścia B, dziesięć C i pięć B. Było to dość pogmatwane, ale w razie nagłego wypadku nie trzeba było wyczytywać wszystkich nazwisk, co zajęłoby wieki, tylko Szef ogłaszał sektor.
Druga część wypowiedzi była poleceniem i oznajmieniem zarazem. Alarmów było około sześćdziesięciu, jak na razie. Trzeba je było wykuć na pamięć i nigdy nie zapomnieć. Pięćdziesiąt siedem został stworzony dość niedawno i oznaczał atak śmierciożerców.
Dwadzieścia osób natychmiast podniosło się z miejsc biegiem udając się w kierunku wyjścia, gdzie czekał już Bradley. Doskonale znałam procedury, w końcu byłam z nimi na bieżąco. Mieliśmy stworzyć pięcioosobowe grupy, gdzie każda aportuje się w inne miejsce, aby napastnicy nie byli w stanie wszystkich naraz obezwładnić.
Byłam na samym końcu. Czułam jak zaczyna mnie brać lekki stres. To była pierwsza tego typu akcja w mojej karierze. Adrenalina już zaczęła huczeć mi w uszach. Co chwila przestępując z nogi na nogi patrzyłam jak już druga grupa znika. Natychmiastowa aportacja była możliwa dzięki zdjęciu zaklęć ochronnych w wybranym miejscu w razie nagłego wypadku.
- Uważajcie na Meadowes. Wykorzystanie jej jako przynętę będzie naprawdę głupie – z rozmyślań wyrwał mnie głos Jacoba. Zwracał się on do trzech mężczyzn. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że byliśmy ostatnią grupą, a oprócz mnie, znajdowali się w niej Lydia, Syriusz, James i Ethan. Sens słów szefa dotarł do mnie dopiero po chwili. No tak. Byłam poszukiwana.
- Wrzeszcząca Chata – dodał, a ja poczułam jak czyjaś ręką ściska się na moim nadgarstku. Świat zaczął wirować, a nogi oderwały mi się od podłogi. Po chwili poczułam znowu podłoże. Na szczęście zachowałam równowagę.
Potrząsnęłam głową, aby oczyścić umysł. Znajdowaliśmy się przed starym rozlatującym się budynkiem, w którym zawsze podczas pełni krył się Remus. Byłam tu tylko dwa razy w życiu, ale te miejsce nie kojarzyło mi się przyjemnie.
Zobaczyłam unoszący się nad wioską dym i stłumiony odgłos walki. Moi towarzysze także zastygli z uniesionymi różdżkami. Ja nie miałam tego nawyku. Pośpiesznie uniosłam dłoń, a ten gest wybudziłby ich jakby z transu. Musiałam się jeszcze tak wiele nauczyć.
- Załóż kaptur i schowaj włosy – mruknął w moim kierunku Syriusz oczy utkwiwszy w ścieżce prowadzącej do centrum wioski. James z Ethanem ruszyli przodem, a tuż za nimi szła Lydia czujnie rozglądając się na boki. Przyszło nam ochraniać tyły. Pośpiesznie wykonałam jednak polecenie Łapy zarzucając czarny kaptur od szaty na głowę. Po chwili uświadomiłam sobie, że mogłabym się rzucać w oczy jasnym kolorem włosów, które w słońcu prawie świeciły.
Black puścił mój nadgarstek i ruszył do przodu, a ja równo z nim. Bacznie obserwowałam otoczenie, co chwila oglądając się do tyłu. Teoretycznie mogli podejść nas z każdej strony. Ale w tej części wioski było spokojnie. Jak dla mnie zbyt spokojnie. Chyba wolałabym, aby wyskoczył jakiś śmierciożerca, bo nie bałabym się wtedy, że zostanę zaatakowana z zaskoczenia.
- Znak! – krzyknął Ethan wskazując na niebo, na którym migały na przemian złote i czerwone iskry. Był to sygnał z prośbą o natychmiastową pomoc. Czym prędzej cała nasza piątka pobiegła niezwłocznie w tamtą stronę trzymając różdżki w pogotowiu.
Grupa dziesięciu aurorów, z których dwóch leżało oszołomionych na ziemi, została otoczona przez ponad tuzin śmierciożerców. Zaklęcia miotały się we wszystkie strony. W ostatnim momencie James odepchnął Lydię na bok, aby nie dostała oszałamiacza, który rykoszetem odbił się od tarczy. Śmierciożercy na twarzach mieli maski, więc nie byłam w stanie nikogo zidentyfikować, ani po wyglądzie, ani po głosie. Zapanowało takie zamieszanie, że miałam wrażenie jakby wciągnęło mnie tornado. Z racji tego, że pojawiliśmy się nagle, chłopakom udało się powalić dwóch przeciwników.
Cała czwórka szybo odnalazła się w swojej roli i rzucali zaklęciami na prawo i lewo. Stałam jak spetryfikowana. Wszystko działo się bardzo szybko. O tyle o ile znałam mnóstwo użytecznych zaklęć bałam się użyć, któregoś z nich bojąc się, że trafię w swojego. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że praca aurora jest naprawdę ciężka.
- Meadowes, uważaj! – krzyknął jakiś męski głos, a ja instynktownie wyczarowałam przed sobą tarczę. Uczyniłam to w ostatnim momencie, gdyż czerwony grot odbił się i wybił okna w pobliskim budynku.
Przez ułamek sekundy śmierciożercy zamarli, a potem odwrócili się w moim kierunku,  kilku ruszyło w moją stronę posyłając we mnie zapewne jakieś mordercze zaklęcia. Jedyne co mogłam robić to wyczarowywać przed sobą coraz to nowe i silniejsze tarcze. Mimo wszystko moc zaklęć sprawiła, że odrzuciła mnie kilka kroków w tył, a kaptur zsunął mi się z głowy. Jeżeli ta cała banda debili mi zaraz nie pomoże, stanie się zaraz ze mną coś złego. Musiałam coś wymyślić. Do mnie dopadło trzech, może czterech, ale reszta także z kimś walczyła
- Demanium – mruknęłam tuż po wyczarowaniu tarczy. Momentalnie wokół mnie zaczął unosić się szary, nieprzejrzysty dym. Pośpiesznie rzuciłam na siebie zaklęcie kameleona. Miałam dosłownie kilkanaście sekund, aby wymyślić coś, zanim wpadną na to, aby wytropić mnie zaklęciem. W głowie miałam kompletną pustkę. Strach paraliżował zdrowe myślenie. Nagle słychać było trzaski towarzyszące deportacji. Teraz tylko pytanie, czy to moi uciekli, czy śmierciożercy.
- Dorcas! – dobiegł mnie głos Lydii. Dym zdążył już opaść, ale nadal miałam na sobie zaklęcie kameleona. Drobna postać McKinnon podążała mniej więcej w moim kierunku. Machnęłam na siebie różdżką czując jak od czubka głowy, aż po same stopy rozlewa się na mnie przyjemne ciepło. Rozejrzałam się próbując rozeznać się w tym, co się wydarzyło.
Na ziemi leżało kilku ludzi. Byli wśród nich śmierciożercy jak i aurorzy. Musieli się przestraszyć ostatniej grupy, która przybyła, gdyż teraz na środku drogi stało chyba piętnastu czarodziejów, więc deportowali się, bo i tak nie mieliby szans. Okolica dookoła nie prezentowała się zbyt ciekawie. Niektóre dachy płonęły, szyby były powybijane, a w niektórych ścianach były dziury. Pośpiesznie podeszłam do Lydii, która teraz rozmawiała z jakąś czarownicą. Jeżeli dobrze pamiętam była to Emmelina Vance, która należała także do Zakonu Feniksa.
- To był Samuel Magnum! – powiedziała wzburzona kobieta zaciskając dłonie w pięści. Wyglądała na naprawdę bardzo zdenerwowaną. Kiedy stanęłam obok czarownic dopiero odetchnęłam z ulgą. To było straszne stać tak w środku zamieszania. A jeszcze gorsze było, kiedy to na mnie przerzucił się cały gniew zamaskowanych. Z każdym dniem siła i potęga zła mnie przytłaczała. Czułam się jak trzcina, która złamie się przy najlżejszym podmuchu wiatru.
- Bradley nie poinformował was o możliwości zajścia czegoś takiego? – zapytała Lydia kątem oka przyglądając mi się badawczo jakby chciała sprawdzić czy jestem cała. Czułam się dobrze, ale policzek szczypał mnie lekko.
- Oczywiście, że powiedział! – Emmelina prychnęła gniewnie. – Chodzi o to, że Samuel to skończony idiota i oczywiście zapomniał o takim szczególiku… Dorcas, masz rozcięty policzek – dopiero teraz chyba zauważyła moją obecność. Momentalnie moja dłoń powędrowała do twarzy. Pod palcami poczułam coś mokrego. Kiedy spojrzałam na nie, całe były ubrudzone w szkarłatnej mazi.
Nagle, zupełnie jakby znikąd zjawił się Ethan. Trudno było odczytać wyraz jego twarzy. Usta miał ściśnięte, a oczy niespokojne. Nie wiedziałam czy był zły, czy może zdenerwowany.
- Ministerstwo wysłało już odpowiednie oddziały, powinni zaraz tutaj być. Dorcas ma natychmiast wracać do Ministerstwa – powiedział szybko ciągle przyglądając się grupce, która kręciła się wokół powalonych czarodziei. Najbardziej wstrząsnęła mną ostatnia informacja jaką przekazał. Przecież nie byłam chyba, aż tak beznadziejna, że będą chcieli mnie wyrzucić. Serce zaczęło mi szybciej bić. Nie chciałam odchodzić, dopiero zaczynałam lubić te pracę. Emmelina oddaliła się, ale jej oczy nadal ciskały błyskawice. Nie chciałabym być teraz w skórze tego Samuela.
- Ale jak to? – wydukałam ściągając na siebie wzrok Croopera. Momentalnie zmarszczył brwi, a wyraz jego twarzy stał się jeszcze bardziej zacięty. Czy on też uważał, że nie nadaję się na aurora?
- Cassy, co Ci się stało w policzek? – zapytał przybierając troskliwy ton. Zupełnie wytrącił mnie z równowagi. Ja tutaj martwię się czy zachowam posadę, a ten pyta się co mi się stało. Nim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, gdy uniósł różdżkę i machnął w kierunku mojej twarzy. Uniósł brwi, a jego ręka znieruchomiała.
- No co? – warknęłam zirytowana. Przeniosłam spojrzenie na Lydię, która wyglądała na równie zaniepokojoną co Ethan. Przyłożyłam dłoń do rany, która powoli zaczynała mnie boleć coraz mocniej. Ku mojemu zdziwieniu policzek był nadal cały lepki od krwi. Przycisnęłam mocniej rękę, gdyż miałam wrażenie, że szkarłatnej mazi jest coraz więcej. Ponad ramieniem McKinnon zobaczyłam Blacka zmierzającego w naszą stronę szybkim krokiem. Nie wyglądał na zadowolonego. Przypominał mi raczej wściekłą osę, która zaraz kogoś użądli.
- Dorcas, co ty tutaj jeszcze robisz? Miałaś by… Co ci się stało w policzek? – ton jego głosu z wściekłego zmienił się w zaniepokojony z domieszką ciekawości. Jeżeli jeszcze jedna osoba przyjdzie i zapyta co mi się stało w policzek to chyba nie wytrzymam, wyjdę z siebie i stanę obok.
- Może mnie ktoś w końcu naprawić? Nie będę celować na oślep… - mruknęłam zirytowana, z cichym sykiem odsuwając ubrudzoną dłoń od twarzy. Lydia zrobiła się cała blada, odwróciła się na pięcie i pośpiesznie oddaliła mrucząc coś pod nosem. Ethan z Syriuszem wyglądali tylko nieco lepiej.
- Próbowałem już – powiedział Crooper widząc jak Łapa unosi różdżkę celując we mnie. – Musi to być jakieś czarnomagiczne zaklęcie.
Cudownie. Takie trudno było wyleczyć, jeśli nie wiedziało się jak dokładnie działa. Widocznie musiało mnie tylko musnąć, a resztę przyjęła na siebie tarcza. Nie dość, że wypadłam najgorzej ze wszystkich, dodatkowo chyba jako jedyna odniosłam poważniejsze rany niż dostanie odbitym oszałamiaczem. Obrzuciłam mężczyzn krótkim spojrzeniem i obróciłam się w miejscu, a już po chwili znalazłam się w Ministerstwie Magii. Każdy schodził mi z drogi, zapewne widząc w jakim stanie jest moja twarz. Dobrze, że nie mogłam siebie zobaczyć, bo byłaby możliwość omdlenia. Jak burza wtargnęłam do Biura Aurorów i niemalże przeleciałam przez salę, aby w końcu znaleźć się w gabinecie szefa. Bez zbędnych ceregieli wparowałam do środka tym samym zderzając się z Emmeliną.
- Na Merlina, Meadowes, czemu jeszcze nie jesteś w Mungu? – zapytał wyraźnie przerażony Bradley. Spojrzałam na niego jakby się urwał z księżyca. Przecież tak koniecznie chciał mnie widzieć u siebie.
- Miałam się u szefa pojawić – mruknęłam zirytowana krzywiąc się, co tylko powiększyło mój ból i syknęłam cicho. Rana piekła mnie coraz mocniej, a krew spływająca mi po twarzy, kapała teraz na kołnierz szaty.
Bradley wzniósł oczy ku górze i wypchnął mnie z gabinetu prowadząc w stronę wyjścia. Nie zabrakło oczywiście zaciekawionych, a zarazem przerażonych spojrzeń, które skupiały się na mnie. Musiałam wyglądać naprawdę koszmarnie, gdyż świadczyły o tym miny innych.
- Vance opowiedziała mi w skrócie co się stało. Banda gnomów, a ostrzegałem ich – warknął zły mężczyzna prowadząc mnie do wind. Prawdopodobnie prowadził mnie do miejsca, w którym będę mogła teleportować się bezpośrednio do Świętego Munga. Aportacja bezpośrednio z biura, byłaby bardzo nierozsądna, gdyż paru czarodziei musiało by potem na nowo zakładać zaklęcia obronne. Lepiej tego uniknąć. Cieszył mnie jedynie fakt, że jak na razie Bradley nic nie wspomniał o tym, jak źle się spisałam. Mam nadzieję, że wyśle mnie jeszcze na jakieś akcje w teren. Nie zniosłabym wiecznej pracy w papierkach.
- Nie wyślę Cię na razie w teren. Twoje patrole z Blackiem i McKinnon zawieszam do czasu egzaminów – powiedział zupełnie jakby czytał w moich myślach. Jęknęłam w duchu. Oznaczało to bowiem, że cały maj będę uziemiona w biurze. Moje i tak już przesiąknięte rutyną dni, staną się jeszcze bardziej monotonne.
Nic nie odpowiedziałam i już po chwili znalazłam się w pomieszczeniu wyglądającym na recepcję. Pomieszczenie było tak białe, że aż mnie oślepiło. Od tej teleportacji zaczynało mi się już robić niedobrze. Do tego rana, ani trochę nie przestała krwawić i poczułam się trochę słabo. Pielęgniarka, która znalazła się znikąd, musiała chyba to zauważyć, bo chwyciła mnie za łokieć, aby złapać w razie upadku. Zdenerwowało mnie to, bo byłam jeszcze w stanie sama utrzymać się na nogach.
Czas jakby nagle przyspieszył. Nie docierał do mnie sens słów wypowiadanych przez pielęgniarkę i Bradley’a. Podążyliśmy długim korytarzem i znalazłam się w innym pomieszczeniu. Czułam się jakbym wypiła co najmniej trzy butelki Ognistej Whisky. Dostrzegając kozetkę, pośpiesznie na niej usiadłam. Podparłam się rękoma, bo nagle niebezpiecznie się zakołysałam, tym samym ukazałam zebranym swoją twarz. Zimne powietrze owiało rozcięcie, a ja skrzywiłam się lekko.
- Działanie czarnej magii – dobiegł mnie nieznany męski głos. Uchyliłam powieki by zobaczyć do kogo należy i o mało co nie zleciałam z łóżka. Jego twarz znajdowała się tuż przed moją. Zamrugałam kilkakrotnie próbując dojść do siebie.
- Czy może pan coś z tym zrobić? Zaczyna mi się robić słabo… - warknęłam sucho. Było to bardzo niegrzeczne z mojej strony, ale w końcu chciałam poczuć ulgę, a od tego magomedycy są, nie od paplania.
- W jaki sposób doszło do zdarzenia? – zapytał, a ja stłumiłam w sobie prychnięcie.
- Prawdopodobnie zaklęcie odbiło się od tarczy i musnęło rykoszetem – wyrecytowałam zaciskając zęby.
- Jak brzmiało zaklęcie tarczy?
- Protego, Protego Totalum, Protego Horriblis, Defensione Summus, Defensione Maxima… - mówiłam powoli starając sobie przypomnieć w jakiej kolejności ich używałam.
Zarówno magomedyk jak i Bradley wyglądali na zaciekawionych. Dopiero moje mordercze spojrzenie przypomniało temu pierwszemu co ma zrobić. Podał mi błękitny eliksir, który wypiłam duszkiem nawet nie pytając co to jest. W każdym razie chyba podziałał, bo miałam wrażenie, jakby krew już nie ciekła.
- To musi być ciąć zawsze… - mruczał pod nosem uzdrowiciel. Nic z tego nie zrozumiałam. Co to jest ciąć zawsze? Nigdy nie słyszałam o czymś takim, a tym bardziej o zaklęciu. Spojrzałam na Jacoba, ale chyba także nie miał pojęcia o co chodzi. Magomedyk celując różdżką w mój policzek cały czas mruczał coś pod nosem w różnych językach. Usłyszałam francuski, później hiszpański. Mężczyzna powtarzał ciąć zawsze w różnych językach.
- Sectum, sectum, scetum… - przywołał do siebie starą księgę łaciny i zaczął ją wertować. – Zawsze, no jak jest zawsze…
- Semper – odparłam doznając nagłego olśnienia. Chodziłam na łacinę w Hogwarcie, biorąc ją jako dodatkowy przedmiot. Wolałam ją niż numerologię czy jakieś inne bzdety. Nigdy jakoś nie przykładałam się do tych zajęć, ale w pamięć zapadła mi historyjka, w której mężczyzna w dowodzie miłości wypalił sobie napis Semper Fidelis, czyli zawsze wierny, na klatce piersiowej. W tamtym momencie niezmiernie śmieszyła mnie głupota tego czarodzieja. Dostałam nawet dodatkową pracę domową, gdyż nauczycielka poczuła się urażona, bo zaczęłam się śmiać w głos.
- Uczyłaś się łaciny? – zapytał zaciekawiony Bradley. Stał tuż za lekarzem, zaplatając ręce na klatce piersiowej.
- Do piątej klasy – mruknęłam wymijająco. Tylko, żeby sobie nie pomyślał, że znam ten język, bo tak nie jest. Oczywiście jakieś pojedyncze słówka się zdarzą, no i zaklęcia, bo to najbardziej mnie ciekawiło. Nie miałam także ochoty opowiadać jakże zabawnej historyjki o zakochanym głupcu.
Później poszło już wszystko bardzo łatwo. Magomedyk znalazł odpowiednie zaklęcie cofające skutki Sectumsempry, bo te właśnie mnie drasnęło. Nawet krótko nam o nim opowiedział. Należało do czarnej magii i było zakazane przez Ministerstwo Magii. Poprawnie rzucone powoduje, że na ciele ofiary pojawiają się liczne rozcięcia, sączy się z nich krew, którą da się tylko zatamować odpowiednim eliksirem ważonym osiemnaście dni. Oczywiście mężczyzna powiedział jako ciekawostkę, że człowiek umiera po kilku godzinach od ugodzenia, więc jeżeli nie miało się gotowego eliksiru pod ręką śmierć była gwarantowana.
- Będę miała bliznę? – zapytałam kiedy już miałam wychodzić. To martwiło mnie najbardziej. Okropna szrama szpecąca moją twarz. Dobrze wiedziałam, że zaklęcia czarnomagicznej zazwyczaj zostawiają po sobie ślad.
- Jesteś wilą? – zapytał uzdrowiciel, a ja miałam wrażenie, że temperatura mojej krwi podniosła się o kilka stopni.
- Ćwierć – ucięłam krótko, poprawiając go.
- Magia wili jest specyficzna. Nie pozwala ona na brzydotę, ani jakiekolwiek oszpecenie. Zwykłemu czarodziejowi zostałaby zapewne lekko widoczna biała kreska, u wili znika od kilku do kilkunastu dni. Inaczej ma się hybryda, bo tam znika po dwunastu godzinach, jeśli osiągnęło się apogeum wilyzmu, ale hybrydy są zupełnie pokręcone i ciężko to zrozumieć.

Pozbierałam szczękę z podłogi i wyszłam z pomieszczenia mając pustkę w głowie. To wile mają jakąś specjalną magię? Mężczyzna mówił tak szybko i takie dziwne rzeczy, że nie właściwie nie dotarł do mnie sens jego słów. Mniejsza z tym. Ważne, że nie będę miała blizny, bo mój wilyzm mnie uleczy, cokolwiek to znaczy.

niedziela, 19 maja 2013

Rozdział jedenasty: Potterek


                Za pięć dziesiąta weszłam do biura pogrążona we własnych myślach. Byłam potwornie zmęczona. Przegadałam z Marleną prawie całą noc. Do tego można dołożyć kilka godzin snu na niewygodnym materacu. Musiałam wstać bardzo wcześnie, żeby udać się do mieszkania na poddaszu w celu zabrania swoich rzeczy. Nieźle namachałam się zaklęciami, oczywiście musiałam też zajrzeć do ksiąg, ponieważ to i owo mi się zapomniało. Mojego humoru także nie poprawiał stan w pokoju, w którym miałam zamieszkać. Ściany były gołe, tak jak i podłoga. Okno było bardzo stare i bardzo brudne. Drzwi także nie należały do zadbanych. Jak się okazało cała reszta pokoi w zakonie taka była. Wiedziałam, że czeka mnie bardzo ciężka praca z tym pomieszczeniem.
                Po pokonaniu sryliardu rzędu biurek, w końcu znalazłam się przy moim, ale jego widok mnie nie zachwycił. Całość zajmowały pożółkłe teczki. Zmarszczyłam brwi spoglądając na te wszystkie papierzyska. Siadając zauważyłam mały pergaminowy samolocik. Chwyciłam go i wyprostowałam. Miałam tylko posegregować je alfabetycznie, naprawić tusz jakby gdzieś był wyblakły i napisać na nowo, jeśli któraś z nich jest nieczytelna. Ze świstem wypuściłam powietrze, a Lydia spojrzała na mnie pytająco.
                - Ciężki poranek? – zapytała uśmiechając się współczująco. Uniosłam na nią wzrok i kiwnęłam krótko głową. Z niechęcią zerknęłam na teczki marszcząc nos.
                - A wizja naprawiania tych wszystkich akt, jeszcze bardziej poprawia mi humor – mruknęłam z przekąsem chwytając pierwszą teczkę z brzegu. McKinnon zaśmiała się cicho i podniosła się z krzesła.
                - Zrobię nam kawę – zaproponowała i oddaliła się w nieznanym mi kierunku. Podziękowałam jej w duchu i wzięłam się za moją robotę. Po przekartkowaniu jednej teczki byłam na skraju załamania. Niemalże każda strona była do naprawy. Była nieczytelna, komuś wylała się kawa, albo rozlał atrament. Zdarzały się też kawałki jedzenia i wyrwane strony. Cudownie. Zajmie mi to co najmniej tydzień, a ja na to miałam tylko jeden dzień. Byłoby tak wspaniale, gdybym mogła się zdrzemnąć na półgodzinki. Wiedziałam, że to niemożliwe, więc tylko westchnęłam i położyłam głowę na wszystkich papierach, a świat zasłoniły mi włosy.
                - Dorcas, co robisz? – dobiegł mnie głos Jamesa. Po jego tonie mogłam wywnioskować, że uśmiecha się w rozbawieniu, zawsze tak robił. Ale kompletnie zapomniałam, że oni pracują tuż obok mnie. Zupełnie nie zwróciłam na nich uwagi kiedy przyszłam.
                - Pracuję – mruknęłam nawet nie podnosząc głowy, przez co mój głos był trochę stłumiony. Usłyszałam śmiech dwóch osób. Zaraz. Dwóch osób? Podniosłam głowę na wysokość kilku centymetrów i spojrzałam na Blacka. Śmiał się. Super.
                - Co was tak rozbawiło? – Lydia wydawała się bardzo zaciekawiona, a dwa lewitujące kubki kawy umieściła na swoim biurku, bo na moim nie było ani cala wolnego miejsca. Dodatkowo jeszcze obok stał karton wypełniony księgami i innymi duperelami.
                - Dorcas ma bardzo innowacyjne podejście do pracy, bo w jej przypadku jest to spanie – Rogacz był wyraźnie rozbawiony, bujał się na tylnych nogach krzesła, a ja miałam wielką ochotę sprawić, by z niego zleciał.
                - Ja nie śpię, tylko myślę – odpowiedziałam z powagą w głosie, patrząc dumnie na Pottera. Moje słowa wywołały tylko jeszcze większą salwę śmiechu, a kilka osób zwróciło ku nam głowy w zaciekawieniu. Świetnie, jak zwykle w centrum uwagi.
Prychnęłam pod nosem i wróciłam do swojej poprzedniej czynności, czyli oczywiście do myślenia. Szukałam w moim umyśle, który miał pełno dziur, zaklęć mogących mi pomóc w naprawianiu teczek. W końcu zaklęcia były moim ulubionym przedmiotem i byłam w nich naprawdę dobra. Jednak przez prawie rok nie używałam czarów i zdążyłam zapomnieć to i owo. Słyszałam jak ktoś podchodzi do Lydii i zamienia z nią kilka słów, ale nie zwracałam na to zbytniej uwagi.
- A ona czemu śpi?- dobiegł mnie głos mężczyzny, a we mnie się zagotowało. Nie mogłam nawet spokojnie pomyśleć. Czy to takie ciężkie do zrozumienia, że próbuję się skupić.
- Ja nie śpię, tylko myślę – rzuciłam wściekła i podniosłam głowę. Odgarnęłam sprzed oczu blond kosmyki. Ku mojemu zdziwieniu koło Lydii stał nikt inny jak Ethan Crooper. Byłam bardzo zaskoczona jego widokiem i chyba było to po mnie widać. Zmuszając swój mózg do pracy, przypomniałam sobie, że Marlena coś wspominała, że to on właśnie miał mnie zaprowadzić do Biura Aurorów. To wszystko miało sens.
- Nie wnikaj – rzucił James rozweselony. Ethan posłał w moją stronę szeroki uśmiech. Odpowiedziałam mu nienawistnym spojrzeniem i olśniło mnie. Słyszałam jak coś do mnie jeszcze mówią, ale w tym momencie nie obchodziło mnie to. Sięgnęłam po różdżkę zamyślając się jeszcze na moment. Nastała cisza. W końcu się zamknęli i wpatrywali się we mnie z zaciekawieniem. Położyłam przed sobą jedną z teczek i wycelowałam w nią różdżką.
- Evanesco, aperacjum, reparo i… chłoszczyść – mruczałam do siebie. Teczka najpierw została wyczyszczona, potem ujawnił się w nim niewidzialny atrament, jakby ktoś kiedyś był takim żartownisiem. Podarte strony się poskładały. Broszurka została jeszcze raz dokładnie wyczyszczona, tak, że lśniła, i opadła równo na skraju biurka. Zadowolona, niczym mała dziewczynka, klasnęłam w dłonie. Potoczyłam wzrokiem po znajomych, którzy byli lekko zdziwieni. Ostatnio każdy tak na mnie reagował, więc zdążyłam się w miarę przyzwyczaić.
- No co? Mówiłam przecież, że myślę – powiedziałam oburzona. Lydia roześmiała się o mało co nie wylewając kawy. Crooper wyglądał tak jakby pierwszy raz w życiu słyszał takie zaklęcia. James z Syriuszem wymieniali się spojrzeniami spoglądając to na mnie, to na stertę papierów.
- W końcu zdolna Wężyca ze mnie – mruknęłam posyłając ironiczny uśmiech w kierunku Huncwotów. Na ich twarzach pojawił się wyraz rozbawienia.
Zabrałam się do roboty. Siedziałam na krześle, z założoną nogą na nogę i ze znudzonym wyrazem twarzy machałam różdżką. Dwa razy zdarzyło się tak, że podeszli do mnie aurorzy, aby pochwalić mój spryt. Zdziwiło mnie to, ale Lydia wyjaśniła mi, że takie zadanie otrzymuje każdy nowy, a wszyscy inni aurorzy mają zakaz pomagania żółtodziobom. Jest to forma sprawdzenia sposobu myślenia i szukania wyjścia z sytuacji. Byłam z siebie niezmiernie dumna. Kwadrans przed dwunastą miałam już wszystko skończone i szłam w kierunku gabinetu szefa lewitując obok siebie idealnie czyste, ułożone alfabetycznie teczki.
*
Każdy dzień wyglądał tak samo. Zmieniały się jedynie godziny pracy. Zirytowana tym, że każdą teczkę musiałam robić osobno, wyszukałam zaklęcie, które umożliwiło mi robienie około czterdziestu na raz. Jacob był bardzo zaskoczony, ponieważ za każdym razem pojawiałam się szybciej, a on musiał wyszukiwać dla mnie coraz to nowe papierzyska. W końcu opanowałam te zaklęcia do takiej perfekcji, że, gdy tylko pojawiły się na moim biurku, jedno machnięcie różdżki sprawiało, że wszystkie były już naprawione, czyste i posegregowanie, a następne machnięcie sprawiało, że lądowały one na biurku szefa.
Siedziałam na swoim stanowisku czytając Czarownicę. Przed chwilą wysłałam szefowi cztery partie teczek, z której każda liczyła ponad setkę. Zmęczona tym ciągłym lataniem do gabinetu szefa, wyszukałam zaklęcie teleportujące przedmioty w określone miejsce, aby ułatwić sobie zadanie. Zadowolona ze skończonej pracy, czytałam artykuł o zaklęciach przydających się w utrzymaniu włosów we wspaniałej kondycji. Prenumeratę Czarownicy zamówiła, od razu, kiedy pojawiłam się w zakonie. Co prawda, mój pokój wymagał remontu, ponieważ jedynie co udało mi się załatwić to łóżko, ale jakoś przyjemniejsze było dla mnie siedzenie w salonie i czytanie gazety.
- Meadowes, natychmiast do mnie! – po pomieszczeniu rozniósł się doniosły i zdenerwowany głos szefa. Przestraszona wypuściłam czasopismo z rąk. Rozejrzałam się dookoła, ale nie było ani Huncwotów, ani Lydii. Każdy z nich miał jakieś zadanie w terenie. Jednak ja, jako żółtodziób, pracowałam tylko w biurze.
Położyłam Czarownicę na biurku i ruszyłam w stronę gabinetu. Kiedy mijałam Ethana uderzyłam do w tył głowy, gdyż przed chwilą zbyt intensywnie patrzył na mój biust. Zrobił minę poszkodowanego, a ja odwzajemniłam się piorunującym spojrzeniem.
Gdy wchodziłam do Bradley’a czułam się jak uczennica, która została wezwana na dywanik do dyrektora. Po uzyskaniu odpowiedzi, weszłam do środka niepewnie zamykając drzwi. Na dobrą sprawę nie wiedziałam co takiego zrobiłam, bo mężczyzna nie wyglądał na zadowolonego.
- Usiądź, Dorcas – gestem dłoni wskazał mi krzesło, a ja wykonałam jego polecenie. Siedziałam sztywna jak struna, nie wiedząc czego się spodziewać. Twarz miał nie do przeniknięcia. Wpatrywał się to w teczki, które notabene idealnie ułożone na biurku tworzyły cztery dość pokaźnie stosiki, to we mnie. Nie odzywał się ani słowem.
- Czy… coś zrobiłam źle? – zapytałam bardzo cicho, w obawie, że ten zaraz może na mnie nakrzyczeć. Zdążyłam się już przekonać, że ten z pozoru spokojny mężczyzna może być bardzo groźny. Minęła dość długa chwila, zanim Jacob stwierdził, że odpowie na moje pytanie.
- Właśnie nie. Wszystko jest idealnie – jego słowa wbiły mnie w krzesło. Zamrugałam kilkakrotnie oczekując jakiejś odpowiedzi, ale się nie doczekałam. Bradley należał do osób, które nie za wiele mówiły.
- Więc o co chodzi? – owijanie w bawełnę z tym człowiekiem nie miało większego sensu, więc zapytałam prosto z mostu.
- Na razie nie mogę cię wypuścić w teren, bo nie przeszłaś testów. Oczywiście zapoznałaś się z ich terminami, prawda? – zapytał to jak gdyby to było oczywiste. Nie zerknęłam nawet w te pergaminy, kompletnie o nich zapomniałam. Mimo to kiwnęłam głową, a mężczyzna kontynuował swoją wypowiedź – Jako, że pan Potter na jakiś czas będzie musiał być w biurokracji przydzielę cię do Blacka i McKinnon. Każde z nim prowadzi własne sprawy, a ty będziesz im po prostu towarzyszyć i służyć radą.
O panie Boże, gdzie jesteś i czemu się tak nade mną znęcasz. O tyle o ile z Blackiem wychodziło nam unikanie rozmów ze sobą, tak teraz Jacob zmusza nas do współpracy, z tego nie wyniknie nic dobrego. Chciałam już otworzyć usta, żeby zaprzeczyć, ale napotkałam nie znoszący sprzeciwu wzrok szefa. Wypuściłam zrezygnowana powietrze z płuc. Zapowiadają się wspaniałe dni.
*
- Marlenooo – zawołałam płaczliwym tonem wchodząc do salonu. Blondynka uniosła zdziwione spojrzenie znad Proroka Codziennego. Wygięłam usta w podkówkę i podeszłam do niej opadając na miejsce obok.
- Co się stało? – zapytała wyraźnie rozbawiona moją miną. Spojrzałam na nią spod byka, a ta udała poważną.
- Dostałam awans, tak jakby – jęknęłam załamana rozkładając się na sofie. Podłożyłam poduszkę pod głowę i wpatrzyłam się w sufit. To był zdecydowanie koniec świata. McKinnon zaczęła się krztusić chcąc najprawdopodobniej nie wybuchnąć śmiechem. Spojrzałam na nią urażona, a ta na nowo przybrała poważny wyraz twarzy.
- Ale to przecież chyba dobrze, co? Sama mówiłaś, że ta biurokracja zaczyna cię nudzić – zaczęła mówić, a ja posłałam jej mordercze spojrzenie. Na nią ono nie podziałało.
- Wcale, że nie dobrze! Wręcz fatalnie! – jęknęłam nakrywając twarz poduszką. Wizja pracy z Blackiem kompletnie mnie przerażała, bo to oznaczało, że będę musiała spędzać z nim czas sam na sam. Czułam się o wiele lepiej, gdy nie musiałam z nim rozmawiać. Kiedy podniosłam się na łokciach Marlena wpatrywała się we mnie oczekując dokładniejszych wyjaśnień.
- Bradley stwierdził, że przydzieli mnie do Lydii i Blacka – spojrzałam na nią smutno. McKinnon wybuchła głośnym śmiechem odrzucając głowę do tyłu. Spojrzałam na nią wściekła, a krew się we mnie zagotowała. – Ja tutaj rozpaczam, a ty się ze mnie nabijasz! – zawołałam oburzona, oskarżycielsko celując w nią palcem.
- Wybacz, Cas, ale to jest naprawdę śmieszne – wykrztusiła po chwili ocierając oczy od łez. Spięłam się, żeby się odgryźć, ale zwykle ktoś musiał się wcisnąć.
- Co takiego znowu zrobiła, Dorcas, że Marlena prawie pękła ze śmiechu? – zapytał Crooper z szelmowskim uśmiechem pojawiając się zupełnie znikąd. On z Blackiem mieli coś wspólnego. Zawsze pojawiali się w najmniej odpowiednich momentach. Niech ich Merlin trzaśnie!
- Ethan, to nie twoja sprawa! – zawołałam obrażona ponownie celując spojrzeniem w sufit. Kątem oka dostrzegłam tylko jak mężczyzna kręci z niedowierzaniem głową. Jak gdyby nigdy nic, podniósł mnie, usiadł na kanapie i posadził na swoich kolanach. Tak na dobrą sprawę z Marleną okupowałyśmy trzyosobową kanapę. Mimo wszystko spojrzałam na bruneta ze złością. Chciałam wstać, ale skutecznie mi to uniemożliwił.
- A teraz wyspowiadasz się Ethankowi, co takiego rozbawiło Marlenę, a cię puszczę – oznajmił puszczając mi perskie oko. Prychnęłam niczym rozjuszona kotka zakładając dłonie na piersi. W końcu siedzenie na czyiś kolanach nie jest takie złe. Po chwili poczułam jak jego ręka wodzi po moich plecach zjeżdżając niebezpiecznie coraz niżej.
- Crooper, ty gumochłonie! Zabierz swoje łapy! – warknęłam podskakując jak oparzona. Utkwiłam w nim groźne spojrzenie moich niebieskich oczu. On tylko uśmiechnął się bezczelnie.
- Jak mi powiesz to cię puszcze – powtórzył z bezwstydnym uśmiechem. Gdybym była kociołkiem pełnym wody, zaczęła by ona teraz szybko wyparowywać.
- Dobra. Bradley przydzielił mnie do Blacka – powiedziałam dosadnie. Marlena za wszelką cenę próbowała się nie roześmiać. Nie wiem co było dla niej takie zabawne. Dla mnie to była trauma życia. Zaś przez twarz Croopera przemknęło zdziwienie i jakby zawód. Przez chwilę jakby walczył sam ze swoimi myślami. Lubiłam obserwować emocje malujące się na twarzach ludzi. Łatwiej mi potem było ich rozszyfrowywać. Przechyliłam lekko głowę przyglądając mu się z zainteresowaniem.
- Mógł cię przydzielić do mnie – powiedział z żalem robiąc przy tym minę zbitego psa. – Bylibyśmy wspaniałą parą! – zawołał uradowany tą wizją. Czym prędzej zeskoczyłam z jego kolan obdarzając go spojrzeniem godnym wariata.
Naszą walkę na spojrzenia przerwało nagłe pojawienie się Rogacza, który wyglądał jakby właśnie wygrał milion galeonów na loterii. Kiedy tylko mnie odszukał, doskoczył do mnie i porwał w ramiona okręcając wokół własnej osi. Doszły mnie tylko słowa „szczęśliwy”, „cudownie”, ale nic konkretnego, ani sensownego. Kiedy w końcu w miarę się uspokoił, stanęłam w odległości wyciągniętych ramion i spojrzałam na niego w oczekiwaniu.
- Cassy, będę ojcem! – zawołał, a mi szczena opadła. Halo, potrzebny jakiś dźwig, żeby pozbierać ją z podłogi! Wpatrywałam się w niego z szeroko otwartymi oczami. James ojcem, czyli Lily jest w ciąży. Dobrze, że unikałam tej rudej wiedźmy, bo nie szczędziłabym jej słów, a zaraz wszyscy by mnie naskoczyli, że przecież jest w ciąży. Mimo wszystko uścisnęłam mocno Pottera ciesząc się z jego szczęścia.
- To, dlatego mnie przydzielili do Blacka – jęknęłam, kiedy wszyscy już pogratulowali przyszłemu tatusiowi. Moje słowa jak zwykle wywołały salwę śmiechu. Naprawdę, miałam wspaniały dar. Nie ważne co powiedziałam lub robiłam, to ludzie się śmiali, albo byli zdziwieni. Zaiste.
*
W końcu miałam trzy dni wolnego. Wydaje mi się jednak, że dostałam je ze względu na zbliżające się święta wielkanocne i dlatego, że od początku pracy nie brałam dnia wolnego. Wczorajszy dzień tak mnie otumanił, że z wielką chęcią położyłam się spać w obskurnym pokoju. Obiecałam sobie, że ten czas wykorzystam do wyremontowania sypialni i zapoznania się z terminami egzaminów. W planach miałam także naukę, ale z tym będzie najgorzej.
Obudziłam się dość wcześnie. Spanie na starym materacu zdecydowanie nie należało do najwygodniejszych. Z racji tego, że był piątek w kwaterze nie było pewnie nikogo oprócz Molly i jej pięciu synów, Percy’ego, Billa, Charlie’go, Freda i George’a, których zdążyłam poznać parę dni temu z racji tego, że raczej nie pozwala im się siedzieć w salonie, a ja tylko tam spędzam czas. Chłopcy są zbyt młodzi, aby byli wtajemniczani w takie sprawy, więc sprawiono im bawialnię i bibliotekę, aby mogli spędzać czas.
Po odświeżeniu się w małej łazience zeszłam po schodach po drodze zawiązując włosy w luźnego warkocza. Była to odmiana od mojej codziennej fryzury, czyli puszczeniu ich samopas. Na pierwszym piętrze musiałam momentalnie usunąć się pod ścianę, gdyż dwóch rudowłosych chłopców śmiejąc się do rozpuku uciekali przed trzecim. Pokręciłam głową uśmiechając się pod nosem. Mimo, że Bill i Charlie byli bardzo nieznośni to polubiłam ich od razu. Wnosili dużo życia i radości w, czasami ponure, życie zakonu. Nawet nie zauważyłam kiedy znalazłam się w kuchni. Przy stole w dziecięcych, drewnianych krzesełkach siedziało dwóch chłopców bliźniaków, którzy jedli owsiankę całą twarzą.
- Cześć, Molly – powiedziałam ciepło do kobiety, która wstawiała do pieca kolejną porcję domowej roboty bułek i chleba. W końcu był piątek i pewnie w porze lunchu jak i na obiad wpadnie parę osób. Chwyciłam dzbanek, w którym była gorąca herbata i nalałam sobie do kubka.
- Dzień dobry, Dorcas. Wyspałaś się? – odpowiedziała wycierając dłonie o szmatkę, którą miała przewieszoną przez fartuszek. Na jej twarzy od razu wykwitł serdeczny uśmiech.
- Średnio. Ten materac jest okropny, ale na szczęście dzisiaj już się za to zabieram – wsypałam płatki do zimnego mleka i dodałam łyżkę cukru. Weasley spojrzała na nie z ukosa, gdyż ostatnio stoczyłyśmy dość głośną konwersację na temat zimnego mleka. Molly upierała się, że mam je podgrzać. Oczywiście zaprzeczyłam i nie zrobiłam tego, ponieważ nie lubię ciepłego mleka z płatkami. Rudowłosa pogroziła mi także tym, że będzie mnie boleć gardło co skwitowałam tylko pobłażliwym uśmiechem. Od zawsze tak robiłam i nikt tego nawyku we mnie nie zmieni.
- Czyli wybierasz się na Pokątną? – zapytała zanim zniknęła za drzwiami spiżarni. Moją uwagę przykuł kociołek, w którym znajdowała się czerwona, kleista maź. Kiedy ją powąchałam dobiegł mnie zapach truskawek. A więc to był dżem.
- Raczej tak. W mugolskim sklepie miałabym zbyt dużo kombinowania z przeniesieniem mebli tutaj. A tak rzucę na nie zaklęcia pomniejszające i wszystko pójdzie gładko.
Obserwowałam jak Molly machając różdżką sprawia, że dżem wypełnia słoiki postawione na stole, zamyślając się. Nie miałam dużo mebli do kupienia. Zaledwie łóżko, biurko i szafa lub komoda, albo jedno i drugie, jeżeli zmieszczę je w pokoju. Na razie wszystko znajdowało się w kartonach i w kufrze, który miałam jeszcze z czasów Hogwartu. Miałam zamiar jeszcze wstąpić po drobne rzeczy takie jak kałamarze, pióra, pergaminy czy też świece. Marzył mi się także puchowy dywanik koło łóżka, ale pomyślę jeszcze o tym.
- Mogłabyś wstąpić do Ministerstwa? Z samego rana Dumbledore zostawił jakieś dokumenty dla Lydii. Miałam sama to załatwić, ale byłoby cudownie, gdybyś mogła mnie wyręczyć. – poprosiła różdżką przywołując z szuflady kilka zwojów pergaminów.
- Nie ma problemu – uśmiechnęłam się, odkładając miseczkę do zlewu. – Lecę, na obiad pewnie wrócę, więc zostaw coś dla mnie! – zawołałam w drzwiach, a odpowiedział mi śmiech kobiety. Taka była prawda. Jej posiłki były niesamowicie dobre i nie miałam z zamiaru z nich rezygnować. To było jednym z wielu powodów, dlaczego nie chciałam na razie kupować domu. W kwaterze miałam zapewnione ciepłe i przepyszne posiłki, nie byłam zdana na samotność, ponieważ zawsze ktoś był i miałam dostęp do dość pokaźnej biblioteki.
*
Aportowałam się niedaleko kominków. Było to jedne z nielicznych miejsc, w których można było się teleportować. Zapewne po to, aby nie dochodziło do masowego pojawiania się i znikania. Szybko podążyłam w kierunku wind, które o tej godzinie były bardzo tłoczne. Było parę minut po ósmej. Jak zwykle pod sufitem windy, krążyło kilka papierowych samolocików, do których zdążyłam się już przyzwyczaić. Przynajmniej miałam pewność, że sowa nie zapaskudzi mojego biurka. Sowa. Właśnie. Potrzebowałam sowy.
Po przejściu całej sali pełnej biurek, w końcu znalazłam się przy swoim stanowisku. Zadbałam o to, aby na czas nieobecności zostawić po sobie porządek. Na blacie znajdował się tylko kałamarz i pióro. Reszta potrzebnych rzeczy, była pochowana w szufladach.
- Cześć – zawołałam wesoło, przysiadając na rogu biurka Lydii. Złotowłosa podniosła na mnie zdziwiony wzrok.
- Czy ty przypadkiem nie masz dzisiaj wolnego? – zapytała patrząc na mnie jak na wariatkę lub osobę niezrównoważoną psychicznie. Roześmiałam się na widok jej miny i nim się zdążyła zorientować upiłam kilka łyków kawy z jej kubka. Za ten wyczyn oberwało mi się groźnym spojrzeniem.
- Mam, ale mam coś dla ciebie – wstałam i zaczęłam szperać w torbie, aby znaleźć pergaminy, które Molly prosiła przekazać. Było to zadanie bardzo trudne, gdyż walało się w niej wiele dziwnych rzeczy, a dodatkowo miała ulepszenie w postaci zaklęcia powiększającego. Zirytowana przywołałam je zaklęciem.
- Dumbledore był dzisiaj rano, Molly prosiła, żebym podrzuciła Ci, bo i tak mam po drodze – dodałam zniżając głos, aby nikt niepowołany nie usłyszał tego. Kątem oka zarejestrowałam jakiś ruch po mojej prawej stronie. Momentalnie odwróciłam w tym kierunku głowę napotykając spojrzenie Blacka. Nie odzywał się nic, nie rzucał kąśliwych uwag, ani złośliwych spojrzeń. Lydia kiwnęła głową pośpiesznie chowając dokumenty do szuflady.
McKinnon bardzo rzadko bywała w siedzibie głównej Zakonu Feniksa. Odkąd tam mieszkam widziałam ją zaledwie dwa razy. Marlena powiedziała mi, że Lydia woli siedzieć w domu wraz ze swoim mężem, a jeżeli jest coś co ona może zrobić to na pewno ktoś ją o tym poinformuje.
- Gdzie idziesz? – zapytał Syriusz odwracając się całym ciałem w moją stronę. Pewnie ten dzień będzie mu się strasznie dłużył, bo nie było Pottera. Domyśliłam się, że tak jak ja ma wolne i pewnie wziął je dłuższe, aby móc spędzić więcej czasu ze swoją ciężarną rudą wiedźmą.
- Na zakupy – odparłam krótko, prostując się. Ten dzień zaczął się dobrze i nie chciałam go sobie psuć poprzez złośliwe nastawienie dla Blacka. Pozłoszczę się kiedy indziej. Dzisiaj mam dużo do załatwienia.
- Na Pokątną? – spojrzał na mnie uważnie, a ja kiwnęłam głową.
- Sama? – kolejne kiwnięcie. – Oszlałaś?! – oburzony zdusił w sobie krzyk
Spojrzałam na niego zdezorientowana marszcząc czoło. Dlaczego on zawsze musiał być taki nieprzewidywalny? Zupełnie jak kobieta podczas okresu.
- A co w tym takiego strasznego? – wzruszyłam ramionami mając ochotę teatralnie wywrócić oczami, jednak powstrzymałam się.
- Ostatnio kiedy byłaś na Pokątnej, zostałaś potraktowana cruciatusem z ledwością stamtąd uciekając – momentalnie podszedł do mnie ściszając głos. Przez chwilę nie rozumiałam o co chodzi. Zmarszczyłam nos starając się wychwycić ukryte między wierszami informacje. Zamarłam. On się o mnie troszczył. Na mojej twarzy odmalował się wyraz zaskoczenia.
- Daj spokój, Łapo – jęknęłam błagalnie, a on zamrugał kilkakrotnie. W sumie sama się zdziwiłam. Odkąd wróciłam do Anglii pierwszy raz powiedziałam do niego po pseudonimie. – Jest piątek, zaraz są święta na pewno będzie dużo ludzi, więc nic mi się nie stanie – pośpieszyłam z wyjaśnieniem nie chcąc dać po sobie, że te spoufalenie także mnie zaskoczyło.
Ale on nie dawał za wygraną. Patrzył na mnie wzrokiem ojca, który zabrania iść swojej córce na imprezę. Na chwilę nawet się przejęłam, ale szybko otrząsnęłam się kiedy przypomniałam sobie ile mam do załatwienia.
- Obiecuję, że będę ostrożna – powiedziałam zapinając guziki czarnej szaty. Jestem pewna, ze nie był zadowolony z tej odpowiedzi, ale byłam już dorosłą kobietą i sama decydowałam o swoim życiu, dodatkowo startowałam na aurora, więc powinnam sobie poradzić. Cmoknęłam Lydię w policzek na pożegnanie i podążyłam w kierunku wyjścia.
*
W sklepie meblowym poszło mi nadzwyczaj szybko. Zdecydowałam się na jednoosobowe łóżko, które sprzedawca powiększył o dziesięć cali na moją prośbę, dzięki czemu mogłam kupić komodę. Wybrałam także szafę, krzesło i biurko. Wszystkie meble wykonane były z hebanowego drewna. Dodatkowo zdecydowałam się na parkiet, z którym dostałam instrukcję z zaklęciem jak go zamontować i kilka drewnianych listewek w celu naprawienia okna. Miły pan pomniejszył dla mnie przedmioty i zmniejszył ich wagę. Nabyłam też w papierniczym odpowiednie przedmioty i udałam się do Centrum Handlowego Eylopa.
Pomieszczenie było ciemne i ciche. Co jakiś czas słychać było pohukiwanie sów, które siedziały w klatkach. Jedne spały, inne jadły, a niektóre próbowały się uwolnić. Póki co, żadna nie wyglądała na zwierzę z charakterem. Wszystkie były takie same, zwykłe sóweczki.
Moją uwagę przykuła sowa na najniższej półce. Średniej wielkości, rozmiarem zbliżona do puszczyka. Upierzenie na tułowiu miał jasnoszare, głowę czarną ze słabo zaznaczoną ciemnoszarą szlarą i charakterystycznymi uszami z piór, które wyglądem przypominały ściągnięte brwi. Skrzydła miał ciemniejsze i jasnoszare. Kiedy zorientował się, że jest obserwowany natychmiast przestał próbować dziabnąć sowę w klatce obok. Momentalnie wsadził łepek pod skrzydła udając, że śpi. Uśmiechnęłam się pod nosem i omal nie dostałam zawału kiedy usłyszałam czyiś głos tuż obok siebie.
- Puchaczyk czubaty, został sprowadzony z Brazylii – powiedział sprzedawca patrząc na ptaka, który mnie zaciekawił. – Niezmiernie niegrzeczny. Jest u nas prawie pół roku, a to bardzo długo jak na sowy. Mogę pani polecić jakąś inną spokojną sowę…
- Nie – odpowiedziałam stanowczo, a puchaczyk podniósł lekko łeb obserwując mnie jednym okiem w kolorze szkarłatu. – Chcę tego.
*
Dochodziła piętnasta kiedy aportowałam się przed kwaterą główną Zakonu Feniksa. Pośpiesznie weszłam do budynku, gdyż zanosiło się na deszcz. Ruszyłam w stronę salonu trzymając pod pachą klatkę z sową. Stanęłam w progu próbując wywęszyć czy Molly zrobiła już obiad. W pomieszczeniu zastałam dwóch czarodziejów, których znałam tylko z widzenia. Oboje siedzieli w fotelach i czytali jakieś dokumenty. Wróciłam na korytarz, bo z kuchni nie docierały jeszcze pyszne zapachy, miałam więc czas odnieść wszystko do pokoju i zrobić wstępne porządki.
Klatkę z sową tymczasowo postawiłam na oknie. Muszę przyznać, że był strasznie głośny. Skrobał pazurami dno klatki, gryzł kraty, stukał w nie dziobem i pohukiwał nazbyt głośno. Próbowałam wczytać się w książkę, którą w ostatniej chwili kupiłam w Easach i Floresach, ale zwierzę rozpraszało mnie. Zaklęcia do zmiany pomieszczenia na stałe nie były wcale łatwe i wymagały ode mnie dużo skupienia. Po kolejnym przejechaniu szponami po dnie klatki doprowadziły mnie do furii. Z hukiem zatrzasnęłam księgę i podniosłam się podchodząc do zwierzęcia. Wpatrywałam się w nie groźnie, ale sowa nic sobie z tego nie zrobiła tylko dalej próbowała przegryźć kraty.
- Jak cię wypuszczę to będziesz grzeczny, nie uciekniesz i nie nasrasz mi w pokoju? – zapytałam przyglądając się zwierzęciu podejrzliwie. Ten znieruchomiał na chwilę, przekrzywił łepek zamrugał kilkakrotnie w odpowiedzi. Niepewnie otworzyłam klatkę, a sowa pośpiesznie wygramoliła się z niej i usadowiła na parapecie wyraźnie rozweselona. Zaśmiałam się pod nosem siadając na starym materacu. Wróciłam do lektury starając się sprawić, by ściany stały się wrzosowe.
Prawie dwie godziny później udało mi się zamontować parkiet, pomalować ściany i wymienić okno. Meble wraz z innymi szpargałami stały na samym środku pomieszczenia jeszcze pokryte folią. Byłam wykończona. Zaklęcia okazały się naprawdę trudne. Musiałam się nieźle postarać, aby listewki w oknie były symetryczne względem siebie i kolor ścian był jednolity, nie mający nagle pomarańczowych plam.
Wychodząc na klatkę schodową usłyszałam jak drzwi wejściowe się zamykają. Minęło już sporo czasu i pewnie już dawno był obiad. Wesoło zbiegłam po schodach czując jak skręca mi się żołądek z głodu. W sumie to będzie mój drugi posiłek tego dnia, pomijając jabłko, które zjadłam w trakcie zakupów. W salonie minęłam Artura Weasley’a, męża Molly, któremu posłałam ciepły uśmiech i wiedziona smakowitym zapachem czym prędzej udałam się do kuchni. Przy stole siedziało kilka osób. Moją uwagę od razu zwróciła blondynka, która żwawo gestykulowała. Obok niej siedział Ethan, zaś z drugiej strony Syriusz, co nieco mnie zdziwiło. W piątki z tego co wiedziałam, udawał się razem z Sarah do jej rodziców na obiad. Owszem w kwaterze bywał dość często, ale w piątki nigdy, a jak już to bardzo późnym wieczorem. Usiadłam pomiędzy Nimfadorą Tonks i Alicją Longbottom, a naprzeciwko Marleny.
- Cześć, Dora – zawołała wesoło siedmioletnia dziewczynka, a jej włosy momentalnie zmieniły kolor z ciemnego fioletu na jaskrawie czerwony.
- Cześć, Dora – odpowiedziałam tak samo wesoło mierzwiąc włosy małej Tonks. Dziewczynkę zawsze cieszyło to, że miałyśmy takie same zdrobnienia imienia. Nazywała mnie „Dorą” kiedy tylko mogła. Chociaż nienawidziłam go i wolałam jak zwracano się do mnie „Cas”, Nimfadora była tak urocza, że nie umiałam się na nią złościć.
Chwyciłam czysty talerz i zaczęłam nakładać sobie obiad próbując zorientować się w rozmowie, którą prowadziła Marlena z Ethanem i Syriuszem. Po kilku minutach udało mi się zorientować, że blondynka stara się wpoić mężczyznom, że praca w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów była naprawdę ekscytująca.
- Oh, tak. Przecież karanie jedenastolatka za wyczarowanie królika z kapelusza jest takie szalone – zironizował Ethan krzyżując ręce na piersiach dając tym samym znak, że nie odpuści.
Na jego wypowiedź parsknęłam śmiechem starając się nie zakrztusić. Marlena obdarzyła mnie zabójczym wzrokiem, a na Croopera patrzyła jakby miała go zaraz zamordować. Zajęłam się swoim obiadem, jednak na moich ustach błąkał się uśmieszek rozbawienia.
- A ty, Dorcas, co uważasz na ten temat? – zapytała po krótkiej chwili. Momentalnie wpakowałam kolejną porcję ziemniaków do ust, aby zyskać trochę czasu na odpowiedź. Kiedy już wszystko przełknęłam w nadziei, że Marlena odpuści, ta nadal wpatrywała się we mnie z uporem maniaka.
- Em… To na pewno bardzo odpowiedzialna praca – powiedziałam wymijająco patrząc na McKinnon błagalnie. Oburzona wstała od stołu, napomknęła coś jeszcze o tym, że się nie znamy, i wyszła z kuchni wielce obrażona. Cała nasza trójka uśmiechnęła się głupawo starając się opanować śmiech.
- Jak tam zakupy, Dorcas? – zagadnął Syriusz, kiedy nalewałam sobie herbaty do kubka.
- Jak widać jestem cała i zdrowa – rzuciłam rozbawiona, podgrzewając różdżką herbatę, która zdążyła już wystygnąć. Moja wypowiedź wywołała u Blacka teatralnie przewrócenie oczami.
- I co ciekawego kupiłaś? – ponowił Łapa, a ja spojrzałam na niego podejrzliwie. Żaden normalny facet nie pytałby kobiety o zakupy, a tym bardziej Black.
- Jesteś samobójcą? Pytasz kobietę o zakupy? Naprawdę cię to interesuje? – zapytałam wyraźnie rozbawiona odrzucając warkocza na plecy. Ethan zaśmiał się krótko przeciągając się na krześle.
- Nie, po prostu chciałem być miły – odparł z szerokim uśmiechem.
- Skoro tak, to słuchaj… Kupiłam cudowne meble wykonane z hebanowego drewna. Do tego śliczny biały wazon, który przeznaczony będzie na tulipany. I takie śliczne szpilki i spineczki do włosów, różowe z fioletową kokardką – mówiłam piskliwym głosem naśladując jakąś wyjątkowo pustą nastolatkę. Ethan roześmiał się, a Syriusz uniósł ręce w geście kapitulacyjnym.
*
Zadowolona spojrzałam na swoje dzieło. Pomieszczenie było w pełni wykończone. Drzwi do pokoju znajdowały się na samym końcu ściany prostopadłej do okna. Kiedy wchodziło się do pomieszczenia na wprost stała nieduża komoda, nad którą zawieszone było owalne lustro. Po lewej stronie od wejścia umiejscowiona była dwudrzwiowa szafa, na której stała pusta klatka sowy a tuż obok kufer. Łóżko znajdowało się równolegle do wejścia pod ścianą naprzeciwko. Zaraz obok było biurko, które stało pod oknem. Całości dopełniały fioletowe zasłony idealnie komponujące się z wrzosowymi ścianami, biały wazon stojący na parapecie, tuż obok śpiącej sowy, w którym znajdowały się różowe i fioletowe tulipany. Na środku był miękki, bladoróżowy, prostokątny dywan. Udało mi się nawet wypakować karton, który przywlokłam tutaj z biura aurorów. W końcu czułam się jak u siebie.

_____________________________________________
Przepraszam, że nie dodałam rozdziału w terminie, ale byłam bardzo zajęta (matury i prawko), więc dopiero dzisiaj kiedy odpoczęłam jestem w stanie go opublikować. Pewnie aż roi się w nim od błędów, ale moje oczy jak na razie ich nie widzą.