Odkąd wróciłam
do Londynu czas płynął w zastraszającym tempie. Nim się obejrzałam minął
tydzień, a potem miesiąc i kolejny. Ale teraz wszystko się zatrzymało. Już
wiedziałam, że życie to nie żart i trzeba je traktować poważnie. Spotkanie
Bellatrix i śmierć Marcusa dało mi wiele do myślenia. Uświadomiło mi, że ta
zasrana przepowiednia jest tylko przeze mnie brana na żarty i traktowana jak
stek bzdur. Nagle te dwa lata spędzone w Hiszpanii i ta chwila w Nowym Jorku,
teraz nie miały sensu. Starałam się uciekać przed czymś co i tak by mnie kiedyś
dopadło. Czułam się zagubiona i nie wiedziałam co mam zrobić. Bo to przecież
logiczne, że nie mam na tyle mocy, by Voldemorta pokonać. Co prawda miałam
zostać aurorem i nawet OWUT-emy zdałam dostatecznie by się dostać, ale Czarny
Pan to zupełnie inna liga.
Potrząsnęłam
głową i wstałam z łóżka patrząc na małe pomieszczenie. Mieściło się tu
niewielkie łóżko, malutkie biurko stojące pod oknem oraz szafa. Jako, że było
to poddasze to miejsca optycznie było jeszcze mniej. Wynajmowałam pokój u
Madame Malkin, ale już od dłuższego czasu myślałam o kupieniu małego domu. Od
razu w mojej głowie pojawił się Dumbledore, z którym miałam się dzisiaj
spotkać. Ucieszyła mnie myśl, że znajdę się znowu w Hogwarcie, który przez
siedem lat był moim domem.
W końcu w tym
całym chaosie udało mi się znaleźć torebkę, którą przewiesiłam przez ramię.
Ogarnęłam jeszcze raz wzrokiem pomieszczenie, w którym panował istny
rozgardiasz. Zamknęłam drzwi na klucz, zeszłam po schodach i wyszłam z budynku.
Znajdowałam się teraz za sklepem Madame Malkin skąd mogłam aportować się do Hogsmeade.
Ostatnimi
czasy teleportowałam się tak często, że lekkie zawroty głowy, które wcześniej
miałam, teraz się nie pojawiały. Znalazłam się tuż na skraju wioski. Był
wtorek, więc dopiero po chwili przypomniałam sobie, dlaczego miasteczko jest
takie puste i ponure. Przygnębiający wygląd potęgowały jeszcze resztki brudnego
śniegu. Narzuciłam na głowę kaptur i szczelniej owijając się szatą ruszyłam w
stronę Hogwartu, który już z daleka prezentował się zniewalająco.
Po niemalże
godzinnej wędrówce dotarłam do bram zamku, która otworzyła się przede mną
pozwalając wejść na tereny szkoły. Nie miałam ochoty na wspominki, o tym jak
cudownie mi się tutaj żyło. Byłam cała zziębnięta i miałam przemoknięte buty.
Jedynie o czym marzyłam to ciepło kominka i kubek gorącej herbaty. Z ulgą
pchnęłam ogromne drzwi i znalazłam się tuż w sali wejściowej. Aktualnie chyba
była przerwa między lekcjami, ponieważ wszędzie kręcili się uczniowie, którzy
teraz patrzyli na mnie z ciekawością. Pośpiesznie zdjęłam kaptur i ruszyłam na
drugie piętro, prosto do gabinetu dyrektora. Kiedy znalazłam się przed posągiem
chimery uświadomiłam sobie, że przecież nie znam hasła. Miałam wrażenie, jakby
posąg uśmiechał się wrednie zdając sobie sprawę, że nie mogę wejść.
- Panna
Meadowes? – dobiegł mnie czyiś głos zza pleców. Odwróciłam się i moim oczom
ukazał się mężczyzna w średnim wieku. Miał on blond czuprynę z łysiną wielkości
galeona. Był niski, z dużym brzuchem i wielkimi, wyłupiastymi oczami w kolorze
agrestu.
- Dzień dobry,
profesorze Slughorn – powiedziałam wymuszając przyjazny uśmiech. Horacy
Slughorn był opiekunem Slytherinu jak i nauczycielem eliksirów. Jako
czarodziejka z czystego rodu, oraz podopieczna domu węża niechcący stałam się
jedną wśród jego ulubieńców. O tyle o ile z nauczanego przez niego przedmiotu
byłam przeciętna, nawet bardzo, na egzaminach udało mi się uzyskać powyżej
oczekiwań, a on aż promieniował z dumy. Musiałam jak najszybciej wyrwać się z
jego sideł, bo inaczej zostanę uziemiona na co najmniej kilka godzin.
- Czy mógłby mnie
pan zaprowadzić do profesora Dumbledora? – zapytałam nie pozwalając mu się
odezwać. Chciałam uniknąć jego paplaniny, o tym jak bardzo brakuje mnie w
Klubie Ślimaka, na którego spotkaniu byłam trzy razy, oraz jak bardzo tęskni za
uczniami, którzy już ukończyli szkołę.
Klub Ślimaka
był stowarzyszeniem stworzonym przez samego Slughorna. Zapraszani tam byli ci,
którzy pochodzili z czarodziejskich rodów czystej krwi, ich rodziny miały duże
wpływy i były bogate, albo ci, którzy byli wyjątkowo uzdolnieni jak Lily.
- Do
Dumbledora? – mężczyzna wyraźnie posmutniał. – Moja kochana Dorcas, myślałem,
że porozmawiamy chwilę, opowiesz co tam u ciebie się dzieje. Pracujesz w
Ministerstwie Magii? Na pewno tak – i stało się. Zaczął gadać, a ja jęknęłam w
duchu. Jeżeli ktoś się szybko nie pojawi stracę kilka godzin słuchając durnych
opowiastek.
- Profesor
McGonagall! – zawołałam dostrzegając surowo wyglądająca kobietę. Kamień spadł
mi z serca, a nauczyciel eliksirów wyglądał na zawiedzionego. Pośpiesznie
wyminęłam mężczyznę i stanęłam obok profesorki.
- Zdaje się,
że dyrektor ciebie oczekuje, zgadza się? – zapytała poważnie, jednak w jej oku
zobaczyłam błysk rozbawienia, kiedy jej wzrok powędrował w stronę Slughorna.
- Tak, ale nie
znam hasła i nie mogłam wejść – odpowiedziałam uradowana. Zapewne gdybym mogła
uściskałabym kobietę, dziękując jej za to, że uratowała mnie od towarzystwa
opiekuna Slytherinu.
- Cytrynowe
dropsy – rzuciła w stronę chimery, która drgnęła i odskoczyła na bok ukazując
spiralne schody. Cytrynowe dropsy,
poważnie? Dumbledore to naprawdę lekko szalony człowiek, skoro wymyśla tak
dziwne hasła. Otrząsając się ze zdziwienia pośpiesznie ruszyłam za kobietą, aby
po chwili znaleźć się w wieży, która była gabinetem dyrektora. McGonagall
pchnęła brązowe drzwi i moim oczom ukazało się owalne pomieszczenie. Tuż obok
wejścia na żerdzi siedział Feniks, który drzemał teraz z łepkiem ukrytym pod
skrzydłem. Pod każdym oknem, a było ich dość sporo, był stolik, na którym
znajdowały się rożne dziwne instrumenty, które pykały i tykały cicho czasami
puszczając parę. Oczywiście nie zabrakło tutaj biblioteczek i sporej ilości
portretów poprzednich dyrektorów Hogwartu. Mój wzrok spoczął na starcu, który
siedział przy dużym drewnianym biurku.
- Witaj,
Dorcas – odezwał się pogodnie dłonią wskazując mi krzesło naprzeciwko niego. –
Minervo, czy mogłabyś z nami zostać? – poprosił kiedy kobieta zbierała się do
wyjścia. Skinęła tylko głową i tuż obok mnie wyczarowała sobie wygodny fotel.
Spojrzałam na Dumbledora oczekując, aż zacznie mówić, bo w końcu on poprosił o
spotkanie.
- Chcesz kupić
dom, prawda? – zapytał złączając ze sobą opuszki palców, a ja skinęłam głową. –
Chodzi o to, że razem z Zakonem Feniksa chcielibyśmy pomóc Ci go zabezpieczyć,
oczywiście jak już go znajdziesz – wybałuszyłam oczy nie rozumiejąc praktycznie
nic z tego co powiedział. Po co miałabym zabezpieczać dom? I co to jest ten
cały Zakon? Jakieś stowarzyszenie popierające, lub też nie, politykę
Ministerstwa Magii?
- Nie bardzo
rozumiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Przeniosłam spojrzenie na
McGonagall jakby szukając wyjaśnienia. To wszystko było bardzo dziwne.
- Zakon
Feniksa jest to stowarzyszenie zrzeszające czarodziei, którzy pragną walczyć
przeciwko Voldemortowi oraz jego zwolennikom. Jest ono tajne i Ministerstwo nie
ma pojęcia o jego istnieniu, dlatego proszę cię, abyś zachowała dyskrecję.
Druga sprawa to zapewnienie Ci bezpieczeństwa. Przepowiednia, którą Ty uważasz
pewnie za stek bzdur, została odebrana na poważnie przez samego Voldemorta. Jak
się zdążyliśmy zorientować, śmierciożercy mają zrobioną listę osób i starają
się je eliminować. Dlatego też zostałaś zaatakowana przez Bellatrix na ulicy
Pokątnej – przerwał na chwilę, a ja czułam jakby ktoś wyjął mi z głowy
wszystkie myśli, kompletna pustka. Nie trwało to jednak długo, bo już po chwili
wszystko zaczęło mi się mieszać. Nie mogłam znaleźć w tym jakiegoś sensu.
- A po co
ochrona na mój dom? – zadałam pierwsze lepsze pytanie jakie przyszło mi na
język. Mam wrażenie, że w latach szkolnych byłam bardziej bystra niż teraz.
- Ponieważ
znajdujesz się na liście Voldemorta – Dumbledore spokojnie oparł się oczekując
mojej reakcji. Uniosłam obie brwi i przestałam mrugać. Znajdowałam się na
liście najsilniejszego maga wszechczasów. Ja, mała, bezbronna Dorcas Meadowes.
O mamuniu, jestem już w połowie martwa.
- Chcieliśmy
ciebie jakoś uchronić, jednak każdy wie jak wyglądasz – dyrektor uśmiechnął się
ciepło, a ja spłonęłam rumieńcem. No tak, jestem ćwierć wilą. Co prawda ja nie
posiadałam tego „czaru” co babcia, która podobno doprowadzona do złości
zamieniała się w coś dziwnego. Za to udało mi się zachować włosy w kolorze
blond, delikatną twarz i błękitne oczy.
- Razem z
Albusem stwierdziliśmy, że nie możesz zamieszkać w Dolinie Godryka, gdyż jest
to zbyt oczywiste – momentalnie posmutniałam. Chciałam właśnie zamieszkać tam,
by mieć blisko chociaż do jednej przyjaciółki. - … z tego względu, że byś była
blisko Lily Evans. Prawdopodobnie to będzie pierwsze miejsce, w którym zaczną
poszukiwania. Dodatkowo panna Carter powiedziała nam, że zrezygnowałaś z pracy
u Madame Malkin – McGonagall spojrzała na mnie oczekując potwierdzenia
prawdziwości tej informacji, więc skinęłam głową – Horacy Slughorn, dwa lata
temu, bardzo się chwalił, że Ministerstwo zyska najlepszego aurora, który był
wychowankiem jego domu. – rzuciła mi pobłażliwe spojrzenie.
- Miałam w
planach zostanie aurorem, ale potoczyło się jak potoczyło… - mruknęłam
wymijająco patrząc na swoje dłonie. Właściwie to ostatnio zastanawiałam się czy
miałabym jakiekolwiek szanse na dostanie tej posady. W końcu pieniądze kiedyś
mi się skończą, a za coś jednak trzeba żyć. Łatwa kasa czekała na mnie w
Ameryce, jednak nie chciałam wracać do świata mugoli, nie po tym czego już się
dowiedziałam.
- To bardzo
dobrze się składa, gdyż w Zakonie Feniksa znajduje się aktualny szef biura
aurorów. Jest zainteresowany przyjęciem ciebie na posadę – Albus Dumbledore
uśmiechał się do mnie serdecznie, a ja czułam się jak w jakimś beznadziejnym
śnie. Mogę w każdym momencie zginąć, mój dom będzie zabezpieczać sam
Dumbledore, a jakby tego było mało mam posadę aurora praktycznie ot tak. To
wszystko chyba nie jest na serio.
Ze świstem
wypuściłam powietrze opadając na oparcie krzesła. Przyłożyłam palce do skroni
próbując się skupić i przeanalizować to co przed chwilą usłyszałam. Nie doszłam
jednak do żadnych konkretnych wniosków. Tego zdecydowanie nie dało się
przyswoić ot tak. Jak to się stało, że nagle znalazłam się w samym centrum
problemów? Co gorsza, doskonale wiedziałam, że nie będę w stanie poradzić sobie
z nimi sama. Kiedy wyrwałam się z rozmyślań, zdałam sobie sprawę, że McGonagall
z Dumbledorem rozmawiają o czymś.
- Dorcas,
pozwolisz, że przeniesiemy się teraz do kwatery Zakonu Feniksa? – zapytał
dyrektor dostrzegając, że wyrwałam się z letargu. Ponownie zaskoczona skinęłam
tylko głową. Już chyba nic nie będzie w stanie mnie zdziwić.
- Kwatera
główna Zakonu Feniksa znajduje się na Venide Street 14, proszę zapamiętaj to i
nikomu nie powtarzaj. Złap się mojego ramienia – nawet nie zdałam sobie sprawy
kiedy wstał. Odsunęłam krzesło i zrobiłam to o co mnie poprosił.
- Minervo,
zajmij się szkołą podczas mojej nieobecności – dodał z pogodnym uśmiechem, a ja
poczułam jak moje stopy odrywają się od ziemi. Wirowałam przemierzając tysiące
mil na sekundę. W końcu uderzyłam butami o twarde podłoże. Otworzyłam oczy
przyglądając się otoczeniu. Wyglądało to na jakąś wiejską uliczkę, która
wysadzona była kostkami brukowymi. Domy były tylko po jednej stronie. Budynek
przy budynku zero przestrzeni między nimi. Po drugiej stronie ulicy co kilka
metrów rosły drzewa, które ze względu na porę roku, były bez liści przez co
wyglądały bardzo ponuro.
Dumbledore
ruszył w kierunku domu z numerem czternaście. Pośpiesznie ruszyłam za nim, nie
chciałam nic przegapić, ani tym bardziej się zgubić. Otworzył drzwi i
przepuścił mnie, abym weszła pierwsza. Znalazłam się w holu. Znajdowało się
tutaj czworo drzwi i klatka schodowa. Na samym końcu korytarza były piąte
drzwi, które teraz były otwarte i dochodziły stamtąd jakieś głosy. Obejrzałam
się przez ramię na Dumbledora, a on wskazał mi dłonią kierunek. Niepewnie
podążyłam w kierunku otwartych drzwi, a stukot moich obcasów roznosił się echem
po holu. Taka już byłam. Wysokie buty dodawały mi pewności siebie i nosiłam je
niemalże codziennie.
Kiedy
przekroczyłam próg moim oczom ukazał się duży salon. Na środku był stolik do
kawy, jednak był on dwa razy większy niż zazwyczaj. Naokoło niego były trzy
kanapy mogące pomieścić po trzy, albo cztery osoby. Prócz tego, obok sof były
jeszcze trzy fotele. Podłoga wyłożona była dywanami, więc gdy weszłam do środka
moje kroki ucichły. Na wprost od wejścia znajdował się marmurowy kominek, w
którym wesoło huczał ogień.
Pomieszczenie
nie było puste. Wzrok obecnych spoczął na mnie, a ja nerwowo zacisnęłam dłonie.
Jak kiedyś lubiłam być w centrum uwagi, tak teraz czułam zdenerwowanie.
Znajdowała się tutaj jakaś para, mężczyznę, który lustrował mnie wzrokiem,
oceniałabym na jakieś dwadzieścia siedem lat, jakiś czarodziej w podeszłym
wieku i dziewczyna mniej więcej w moim.
- Marleno,
pozwolisz na chwilę? – w końcu niezręczna dla mnie cisza została przerwana
przez Dumbledora. Z kanapy podniosła się dziewczyna średniego wzrostu. Włosy
miała w kolorze ciemnego blondu, a oczy zielone. Ta sama, która wydawała mi się
być w moim wieku. Teraz stała naprzeciwko mnie i przyglądała się z ciekawością
pomieszaną z nieufnością.
- Marlena
McKinnon – odezwała się po chwili podając mi dłoń. Mimo wszystko zeszło ze mnie
napięcie.
- Dorcas
Meadowes – odpowiedziałam podając jej dłoń, a w salonie zapanowało poruszenie.
Napięcie, które zeszło ze mnie pojawiło się u reszty. Zdezorientowana
spojrzałam na Dumbledora i ku mojemu przerażeniu usłyszałam jak drzwi wejściowe
się zamykają. Zostawił mnie samą! Odwróciłam głowę w kierunku zebranych nie
wiedząc co ze sobą zrobić. Czułam się strasznie niezręcznie. Byłam sama wśród
obcych czarodziei, którzy prawdopodobnie dużo o mnie wiedzieli, wynikało to po
ich minach, a ja o nich nic. Pierwszy podniósł się mężczyzna, który według mnie
wyglądał na dwadzieścia siedem lat. Założył ręce na klatce piersiowej i
podszedł bliżej mnie, przyglądając mi się z jakimś z dziwnym uśmieszkiem. Był
nawet przystojny. Wyższy ode mnie o głowę, mocno zarysowane kości policzkowe,
jasno brązowe włosy, gdyby się uprzeć można by je zaliczyć jako ciemny blond.
Oczy miał brązowe pełne dzikich iskierek.
- No, no, no…
proszę jaka śliczniutka – odezwał się cicho zatrzymując się przede mną i
przyglądając mi się z tajemniczym uśmiechem. Uniosłam brew do góry patrząc na
niego powątpiewająco. Jeszcze chwila, a prychnęłabym. Nie lubiłam takich
mężczyzn, dla których liczył się tylko wygląd, a zdążyłam już takich spotkać
sporo.
- Crooper! –
warknęła Marlena w kierunku mężczyzny. Ten tylko ostentacyjnie wywrócił oczami.
Wydawał się być bardzo rozbawiony zaistniałą sytuacją.
- Ile razy
Marlenko mam ci mówić, żebyś nie mówiła do mnie po nazwisku? – zapytał
posyłając jej fałszywy uśmiech. – Ethan Crooper – rzucił w moim kierunku
wyciągając rękę. Spojrzałam najpierw na nią, potem mężczyźnie w oczy i
prychnęłam. Przez chwilę wydawał się być zdezorientowany, ale szybko ukrył to
za maską szyderczego uśmiechu. Miałam wrażenie, jakby Marlena uśmiechnęła się
kącikiem ust.
- Dorcas,
Dumbledore poprosił mnie, abym udała się z tobą do ministerstwa – powiedziała
mierząc się z Ethanem na spojrzenia. Ja zaś zastanawiałam się po co miałabym
się tam znaleźć. Dzisiejszy dzień przyniósł mi tyle niewiadomych, że już sama
nie wiedziałam co o tym myśleć.
- Im krócej
będziemy przebywać z tym pacanem, tym lepiej dla nas – powiedziała Marlena
kierując się do drzwi, a ja poczułam jak na mojej twarzy pojawia się uśmiech.
Już zaczynałam ją lubić.
Wyszłam z
kominka otrzepując szatę z pyłu. Od razu moją uwagę przykuła fontanna
przedstawiająca parę czarodziejów, centaura, skrzata i goblina. Podłoga wykonana
z ciemnego drewna, była lśniąca i wypolerowana. Na granatowym suficie
znajdowały się złote symbole, zmieniające się jak tablica ogłoszeń. W
Ministerstwie Magii byłam raz. W wakacje pomiędzy drugą, a trzecią klasą kiedy
babcia nie miała co ze mną zrobić. Mój wzrok spoczął na Marlenie, która
uprzejmie na mnie czekała.
- Po co
właściwie tutaj przyszłyśmy? – zapytałam przypominając sobie, że nadal nie wiem
co tutaj robimy. Blondynka wyglądała na dość rozbawioną.
-
Mam cię zaprowadzić do biura aurorów, Ethan zaproponował, że to zrobi, ale
chciałam cię ocalić od jego towarzystwa – zaśmiała się i ruszyła przed siebie.
Wszystko poukładało mi się w głowie i przeraziłam się. Nie byłam gotowa na
podjęcie tak ważnej pracy w tym momencie. Nie przygotowałam się do rozmowy, nie
wiem czego będą oczekiwać ode mnie. A jak nagle zechcą przeprowadzić jakiś
test? Przecież ja posikam się ze strachu.
-
O co w ogóle z tym Ethanem chodzi? – zapytałam próbując uspokoić myśli. Swoją
drogą, chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o członkach zakonu.
-
To typowy casanova. Naprawdę Ci współczuję, jesteś chyba najładniejszą
dziewczyną jaka kiedykolwiek była w zakonie – zaśmiała się, a na moje policzki
wkradł się rumieniec. – Jesteś wilą, prawda? – dodała patrząc na mnie z
zaciekawionym uśmiechem.
-
Ćwierć. Moja babcia od strony mamy jest wilą – wzruszyłam ramionami spoglądając
nieśmiało na Marlenę. – A ty czym się zajmujesz?
-
Pracuję w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów – Marlena kiwnęła z
uśmiechem jakiemuś czarodziejowi, a ten spojrzał na mnie z zaciekawieniem. –
Wzbudzasz sensację – zachichotała podchodząc do windy.
-
Dlaczego? – uniosłam jedną brew wchodząc za nią do windy, która zatrzeszczała
niebezpiecznie. Co dziwniejsze pod sufitem krążyło kilka papierowych samolotów.
McKinnon wcisnęła przycisk z dwójką.
-
Bo widzą, że jesteś wilą – odpowiedziała dopiero wtedy kiedy zostałyśmy same.
Czy to naprawdę jest takie rzadkie? Przecież ja nawet nie jestem wilą, tylko
ćwierć wilą. Nie zmieniałam się w potwora tylko mam blond włosy i niebieskie
oczy. I jak tu cholera mam się ukryć przed Voldemortem, kiedy wzbudzam takie
zainteresowanie. Jeszcze do nie dawna odpowiadało mi to, że mężczyźni zwracają
na mnie uwagę, ale teraz jakoś nie bardzo było mi do śmiechu. Damski głos
oznajmił, że znajdujemy się na poziomie drugim. Blondynka ruszyła patrząc przez
ramię czy za nią podążam. Oczywiście tak zrobiłam, bo nie miałam ochoty zostać
w windzie, gdzie każdy przyglądał mi się z ciekawością.
-
Jest i on! - zawołała Marlena
przyspieszając krok i zmierzając ku dwóm mężczyznom. Zmuszona, wyrównałam z
nią tempo. Z każdym krokiem moje zdenerwowanie rosło. Bałam się tego, czego
będą ode mnie wymagać. Na moje nieszczęście zrównałyśmy się już z czarodziejami.
-
Marleno, cóż za pięknego gościa nam przyprowadziłaś? – zapytał mężczyzna,
gdzieś po trzydziestce. Włosy miał bardzo jasne, a cerę w odcieniu karmelu.
Uśmiech miał przyjazny, ale jednocześnie surowy.
-
Dorcas Meadowes – McKinnon wyręczyła mnie w odpowiedzi. Bardzo się z tego
cieszyłam, bo w tym momencie w gardle miałam gulę i pewnie bym nie wydusiła z
siebie słowa. Zielone oczy rozszerzyły się w zdziwieniu, jednak szybko ustąpiły
miejsca zaciekawieniu. No świetnie. Zaraz jeszcze pomyśli sobie, że jestem
głupią blondyneczką i nic nie potrafię. Bardzo często to się zdarzało, co
gorsza ciężko było takim ludziom udowodnić, że tak nie jest.
-
Jacob Bradley, szef biura aurorów – uśmiechnął się pogodnie i podał mi rękę.
Uścisk miał pewny i mocny. Wyglądał na fajnego gościa, ale z zasadami i
surowego. Uniosłam w górę kącik ust. Mężczyzna trochę mnie onieśmielał. Nie
dlatego, że był przystojny, bo może i był, ale dlatego jak ważną osobą był.
-
Marleno, możesz już wracać do siebie, ty Knocks tak samo – do dziewczyny posłał
uśmiech wdzięczności, a na mężczyznę skinął tylko głową. Przeniósł na mnie
wzrok i gestem wskazał kierunek, w którym będziemy podążali. Chwilę później
znaleźliśmy się pod drzwiami, do których przyczepiona była blaszka z
wygrawerowanym napisem Kwatera Główna
Aurorów. Otworzył je i jak prawdziwy gentelman przepuścił mnie w drzwiach.
Oniemiałam. Znaleźliśmy się w Sali, w której znajdowała się chyba ponad setka
biurek i niemalże przy każdym ktoś siedział. Ściany obwieszone były różnego
rodzaju mapami, listami gończymi, artykułami z gazet, a nawet listami i oczywiście
zdjęciami. Panował lekki szum, ale gdyby ktoś krzyknął na pewno każdy by go
dobrze zrozumiał.
-
Pójdziemy najpierw do mojego gabinetu, dostaniesz wszystkie najpotrzebniejsze
rzeczy – Jacob ruszył przed siebie uderzając gazetą w tył głowy mężczyznę,
który przysypiał na krześle. Zrobiłam kilka kroków i miałam ochotę zapaść się
pod ziemię. Po pomieszczeniu poniósł się stukot moich butów przyciągając uwagę
coraz to dalej siedzących osób. Z każdym kolejnym krokiem coraz więcej głów
odwracało się w moją stronę. Szkoda, że moja pewność siebie wyparowała wraz z
wyjazdem z Nowego Jorku. Kiedy doszliśmy do gabinetu szefa miałam wrażenie
jakbyśmy właśnie pokonali dwukilometrowy odcinek. Z ulgą weszłam do
pomieszczenia, chroniąc się przed wścibskimi spojrzeniami aurorów. Usiadłam na
krześle, które wskazał mi Jacob, założyłam nogę na nogę i czekałam. Mężczyzna
wyczarował jakieś dość spore kartonowe pudełko.
-
Wrzucam ci kopię, akt przestępców, książki, które musisz opanować, mapy, na
których jest zaznaczone, gdzie znajdują się ciemne strefy, kodeks aurorów oraz
terminarz testów – mruczał machając różdżką, a w kartonie pojawiało się coraz
więcej rzeczy. Na widok tych wszystkich ksiąg mina mi zrzedła. Cudem, ale to
cudem, wypadłam tak dobrze na egzaminach. Nie byłam osobą, która uczyła się z
książek, zawsze musiałam mieć to albo zobrazowane, ale wytłumaczone w logiczny,
tylko dla mnie, sposób. Bradley chwycił pergamin, nabazgrał na nim kilka słów,
machnął różdżką, a ten zamienił się w samolocik i wyleciał z gabinetu.
-
Przejrzałem twoje dokumenty… - zaczął, a mi serce podskoczyło do gardła. Nic
nie zrobiłam, a już tak się stresowałam. – Egzaminy wykroczyły lekko poza
przeciętne. Wybitny tylko z obrony przed czarną magią i zaklęć, z eliksirów,
transmutacji i zielarstwa tylko powyżej oczekiwań. Nie powiem, że te pierwsze
dwa przedmioty mają dla mnie największe znaczenie, ale transmutacja… - żołądek
mi się wywrócił do góry nogami. Tylko
powyżej oczekiwań? Ciężko pracowałam na te oceny niemalże całą siódmą klasę.
Ciekawe jakim trzeba być geniuszem, żeby Jacob Bradley był w pełni zadowolony.
Przełknęłam ślinę, splatając dłonie na podołku. Jakże teraz tęskniłam za
beztroskim życiem, które wiodłam jeszcze do nie dawna.
-
Prawie dwa lata spędzone w Hiszpanii, chwila w Ameryce, światowa… Znasz
hiszpański, tak? – zapytał podnosząc wzrok i przyglądając mi się uważnie,
zapewne po to by sprawdzić czy mówię prawdę.
-
Perfekcyjnie, tak jak francuski – odpowiedziałam starając się zabrzmieć pewnie,
w duchu modląc się, aby nie zadrżał mi głos.
-
To dobrze. Nie powiem, twój wygląd też wiele może zdziałać. Czasami, do
niektórych spraw trzeba wysyłać kobiety, ale nie wszystkie się do tego nadają.
Jesteś wilą? – te ostatnie pytanie widać, że zadał z czystej ciekawości, a ja
miałam ochotę wywrócić oczami, jednak powstrzymałam się. Ile razy zdążę jeszcze
to usłyszeć?
-
Babcia od strony mamy jest wilą – nie tłumaczyłam dokładniej mając nadzieję, że
Jacob jest na tyle wykształcony, że zrozumie mój przekaz. Kiwnął tylko głową na
znak, że zrozumiał, a mi mimo wszystko zrobiło się lżej. Wtem ktoś zapukał do
drzwi. Mężczyzna mruknął „proszę” i do środka weszła młoda kobieta. Miała
złotawe loki sięgające za ramiona i przejrzyste zielone oczy. Twarz miała
drobną i przyjazną.
-
Oh, jesteś wreszcie – Bradley podniósł się, a ja uczyniłam to samo. Zielonooka
skinęła głową i w milczeniu przypatrywała mi się z zaciekawieniem. – Dorcas, to
jest Lydia McKinnon, Lydio to jest Dorcas Meadowes – z uśmiechami wymieniłyśmy
się uściskiem dłoni. Mężczyzna musiał być chyba zadowolony, bo teraz odezwał
się nieco pogodniej. – Od dzisiaj będziecie razem pracować. Lydio pomożesz
Dorcas się zaklimatyzować, pokażesz jej gdzie, co i jak oraz w razie czego przypomnisz
reguły. A teraz zmykajcie już mam jeszcze dużo roboty – mruknął dając nam znak
ręką, że możemy odejść. – Ah, Lydio! Dorcas zajmie wolne biurko obok ciebie –
dodał, po czym odwrócił się plecami przyglądając się mapie, która zawieszona
była na ścianie. Machnęłam różdżką na karton, a ten uniósł się w powietrze.
Ku
mojemu niezadowoleniu znowu znalazłam się w tej ogromnej sali, pełnej ludzi
przyglądających mi się z zainteresowaniem. Lydia uśmiechnęła się pokrzepiająco
i ruszyła wzdłuż rzędów biurek.
-
Nasze biurka znajdują się trzy rzędy od tej ściany na wprost oraz dwa rzędy od
okna – powiedziała zrównując ze mną krok. Kiedy się wchodziło do pomieszczenia,
skręcając w prawą stronę i idąc cały czas prosto można było znaleźć się w
gabinecie Szefa Biura Aurorów. Okna były tylko po prawej stronie, ale były na
tyle ogromne, że wystarczyły, aby oświetlić całą salę. No i oczywiście były
zaczarowane, więc teraz było słonecznie i śniegowo. Na wprost od wejścia
znajdowała się chyba największa ze ścian. Kiedy byliśmy już blisko celu,
wiedziałam, bo były dwa biurka, z których jedno było zupełnie czyste, a drugie
wskazywało, że jego posiadaczka jest bardzo schludna, czułam się jakbym zaraz
miała zionąć ogniem. Na skos od mojego miejsca nie siedział nikt inny jak sam Syriusz
Black we własnej osobie. Jego oczy najpierw przybrały wyraz zadziwienia, a już
chwilę później pojawiły się w nich złośliwe iskierki.
-
Tam jest twoje miejsce – Lydia uśmiechnęła się pogodnie wskazując na puste
biurko. Zupełnie nie zdawała sobie sprawy, że pewnie już niedługo rozpęta się
piekło.
-
Meadowes, nie pomyliłaś przypadkiem pięter? Jak chcesz zaraz mogę cię
zaprowadzić do Urzędu Patentów Absurdalnych, opowiesz im o swoim mózgu, na
pewno stwierdzą, że to bardzo absu… Ała! – nie mogąc wytrzymać jazgotu tego
dupka lekko machnęłam różdżką, a karton, który lewitował za mną uderzył Syriusza
w głowę. Lydia wydawała się teraz być lekko zdezorientowana, a ja usłyszałam
dobrze znany mi wybuch śmiechu.
-
Cześć James – uśmiechnęłam się słodko do Rogacza, który teraz leżał na biurku
ze śmiechu.
-
Cześć Jameeeees – zapiał Łapa przedrzeźniając mnie.
-
Oh, zamknij się, Black – mruknęłam ustawiając karton na biurku. Mężczyzna
prychnął tylko zaplatając ręce na klatce piersiowej i opierając nogi o kant
stołu. Zupełnie jakby z transu ocknęła się Lydia. Stała pomiędzy nami patrząc
raz na jedno, a raz na drugie. Dopiero za trzecim razem kiedy otworzyła usta
wydobył się z nich dźwięk.
-
Znacie się? – zapytała, a ciekawość mieszała się ze zdziwieniem. Syriusz już
chciał coś powiedzieć, ale ubiegłam go.
-
Tak, mieliśmy kiedyś wspólną przeszłość – mruknęłam nawet nie patrząc na niego,
posłałam tylko Lydii wymuszony uśmiech.
-
A może opowiesz jej o tym, jaka byłaś okrutna i zostawiłaś mnie samego, ze
złamanym sercem? – zapytał drwiąco, a ja czułam na sobie jego palący wzrok.
McKinnon była wyraźnie zakłopotana. Usiadła przy swoim biurku, które znajdowała
się tuż przed moim. Po mojej prawej stronie miałam Jamesa, zaś naprzeciwko
niego siedział Syriusz. Łatwo było zauważyć kto z kim pracuje, ponieważ między
każdym biurkiem był odstęp, oprócz tego, które znajdowało się naprzeciwko.
Amerykanie pewnie by zrobili z tego boksy, i tak to trochę wyglądało, ale
zabrakło ścianek działowych.
-
Szkoda mi słów na opisywanie tak żałosnej postaci jaką jesteś ty – powiedziałam
od niechcenia, obracając się przez ramię i obdarzając go przelotnym
spojrzeniem. Zdenerwowałam go i to bardzo. Widziałam to po nim, gdyż zacisnął
zęby, a rysy jego twarzy wyostrzyły się jeszcze bardziej. Już chciał coś
odpowiedzieć, prawdopodobnie mi dopiec, ale z krzesła nagle podniósł się James.
-
Łapo, już wiem, gdzie musimy się udać – powiedział radośnie Potter, albo
udawał, i patrzył wyczekująco na przyjaciela, aż ten łaskawie się ruszy. Black
wzburzony podniósł się i ruszył za Rogaczem.
-
Jeszcze wrócimy do tej rozmowy – rzucił mi na odchodne uśmiechając się słodko,
za słodko.
-
Nie wydaje mi się – odburknęłam nie podnosząc nawet głowy znad teczek. Dopiero
kiedy już nie słyszałam ich głosów odrzuciłam od siebie papiery zsunęłam się na
krześle, głowę kładąc na oparciu zajęłam się wpatrywaniem w sufit. Byłam zła,
krew się we mnie gotowała, do tego dochodził stres i zdenerwowanie w związku z
moją posadą. Było mi źle i jedyne o czym w tej chwili marzyłam to wyłożyć się
na kanapie pod ciepłym kocykiem, z kubkiem gorącej czekolady. A to wszystko
wiązało się z domem, którego nie mam. Świetnie! Była dopiero piętnasta, a ja
miałam wrażenie jakby od rana upłynęło już kilka dni.
-
Dorcas… - usłyszałam szept Lydii. Niechętnie usiadłam jak człowiek i odwróciłam
się do niej przodem rzucając jej pytające spojrzenie. – Wszyscy się na ciebie
patrzą – dodała próbując się nie śmiać. Spojrzałam na ludzi, w większości
mężczyzn, siedzących obok mnie i faktycznie McKinnon miała rację. Posłałam im
ironiczny uśmiech. Jedni się speszyli, inni odwzajemnili mi się tym samym i co
gorsza, zdarzyły się też flirciarskie uśmiechy. Co ja takiego zrobiłam, że
teraz muszę tak odpokutowywać?
-
Czy ja mam coś napisane na czole, że tak się na mnie gapią? – warknęłam
wściekła, ale Lydia się tym nie przejęła, wręcz przeciwnie, roześmiała się.
-
Spośród prawie setki aurorów zaledwie dziesięć to kobiety, więc kiedy nagle
pojawia się olśniewająca blondynka nie dziw się, że jest takie poruszenie. Ale nie
martw się, za jakiś czas się przyzwyczaisz – zachichotała. I to ma być dla mnie
pocieszenie? Oprócz Blacka, dyszącego mi nad karkiem, brakowało mi jeszcze tych
wszystkich mężczyzn. O losie…
-
Kojarzę skądś twoją twarz – powiedziałam po chwili ponownie odwracając się w
jej kierunku. - I nazwisko. Marlena to twoja siostra? – dopiero teraz
uświadomiłam sobie, że miały przecież takie same nazwiska i były nawet do
siebie podobne.
-
Tak, Marlena to moja młodsza siostra. A kojarzyć mnie możesz z pogrzebu – posmutniała
nagle, a ja zadrżałam mimo, że nie było mi zimno. Nagle cała złość ustąpiła
miejsca smutkowi. Kłótnia z Blackiem, która miała miejsce chwilę temu, teraz
już nie miała znaczenia. Przecież dopiero wczoraj był pogrzeb, a ja mam
wrażenie jakby już upłynął tydzień. Zbyt szybko wszystko się tutaj toczy.
-
Znałaś go? – zapytałam po chwili przenosząc wzrok z padającego za oknem śniegu
na twarz dziewczyny. Drgnęła nieznacznie odgarniając wpadające do oczu kosmyki.
-
Tak, pracowałam z nim kilka razy – powiedziała smutno. O nic już więcej nie
pytałam i nic więcej się nie zdarzyło. Siedziałam w milczeniu czytając
kartoteki przestępców, a było ich całkiem sporo. Myśli atakowały moją głowę,
tak że już po chwili miałam migrenę. Ale przynajmniej było spokojnie.
W
pewnym momencie Lydia szturchnęła mnie lekko. Spojrzałam na nią zaskoczona.
-
Idziesz do wyjścia czy masz zamiar siedzieć po godzinach? – zapytała, a jej
dobry humor powrócił. Skinęłam głową z impetem podnosząc się, co spowodowało,
ze krzesło wywróciło się. Warknęłam cicho pod nosem. Postawiłam krzesło i mój
wzrok spoczął na załadowanym po brzegi kartonie. Nie podobała mi się wizja
czytania tych wszystkich ksiąg. Zajmie mi masę czasu. Zabiorę je kiedy indziej.
______________________________________
Mogę szczerze powiedzieć, że jestem zadowolona z tego rozdziału. Mam wrażenie, że różni się od diametralnie od poprzednich oraz mam nadzieję, że jest od nich lepszy. Dziękuję wam za to, że zostawiacie swoje komentarze i rady. Naprawdę mi pomagają. Krytyka jest bardzo ważna, bo dzięki niej można się wiele nauczyć :)